0
zawiert 21 października 2018 21:19
Quote:
R: Kochanie, tanie bilety na Kubę.
M: Ile?
R: 600.
M: Bierzemy.
R: Pytać brata? (...)
P (brat): odpadamy
R: Spytam siostry...
A (siostra): my też chcemy lecieć!


I tym sposobem stałem się posiadaczem wesołej rezerwacji na bilet Aero Mexico z Amsterdamy do Havany, na której widniało czworo dorosłych ludzi, czworo dzieci i jedno niemowlę. Jak się miało okazać konstrukcja z 4chd+1inf jest dość skomplikowaną opcją dla przewoźników po obu stronach Oceanu Atlantyckiego, ale szczęście w nieszczęściu był to w zasadzie jeden z większych problemów podczas tej naszej kolejnej nieplanowanej podróży.

Dlaczego zatem imiona? Ostatnie dwie (duże) podróże z dzieciakami opisałem tak, jakbym czytał swoje notatki z pamiętnika. Tym razem jednak będzie inaczej - Kuba jako kierunek turystyczny jest dość dobrze poznana, Kuba poza szlakami turystycznymi trochę mniej. Kuba (wyspa) to jednak ludzie, i to nie babcie umalowane z cygarem wielkości kiełbasy podwawelskiej liczące na 'co łaska 1$', nie różnej maści domorośli muzycy wyjący głantanamera. My poznaliśmy Kubę ukrytą pod innymi imionami, często w zupełnie nieplanowany sposób.

Tak więc to my: M,R (adt), T,O,A (chd) oraz druga rodzina A,G (adt), H (chd) i K (inf). Zapraszamy!

zapraszamy_na_Kube.JPG

Odcinek 1. Basia
Gdy rok wcześniej lecieliśmy do Panamy z Amsterdamu, zdecydowaliśmy się na radosną twórczość dojazdowo-dolotową (autokar Sindbad z Wrocławia do Amsterdamu, a na powrocie auto przyjaciela z AMS do BRU, Ryanair z BRU do SXF i potem PolskiBus (R.I.P.) do Wrocławia). Tym razem stwierdziliśmy, że deal AeroMexico był na tyle tani, że jak ludzie chcemy dolecieć do Amsterdamu samolotem. Wątek o dolotach na tego 'deala' był bardzo rozbudowany i różne opcje wchodziły w grę, ale ostatecznie zdecydowaliśmy się dokupić doloty z Wrocławia w wykonaniu PLL LOT (z przesiadką w WAW). Co prawda z powrotem związane było pewne ryzyko (ledwie 2h na przesiadkę powrotną w AMS), ale na dolocie 'tam' wybraliśmy sobie maksymalny możliwy zapas czasowy i połączyliśmy wylot z Wrocławia o 5:45 rano z koczowaniem na amsterdamskim lotnisku w zimowy niedzielny dzień.
Im bliżej było do wyjazdu, tym bardziej byłem przekonany, że nie będzie problemów - przecież ten poranny lot wykonywany jest przez maszynę, która nocuje we Wrocławiu. No i w ciągu ostatnich 365 dni tylko raz odwołali ten lot.

W sobotni wieczór, tuż przed wylotem, Dash z Okęcia przyleciał do Wrocławia o czasie, dzięki czemu mogłem spokojnie położyć się spać, bez stresu o nasz początek podróży.

W niedzielę rano przyjaciel zabrał nas na lotnisko, reszta rodziny też skorzystała z 'podwózki' i tak oto gdzieś po 4:00 byliśmy na wrocławskim terminalu. Na Kubę postanowiliśmy nadać jeden duży bagaż (płatny) dla całej dużej grupy, ponieważ trzeba było zabrać trochę rzeczy dla najmłodszego uczestnika podróży i nasze ponadwymiarowe kosmetyki. W zasadzie my z żoną i dziećmi spakowaliśmy się 2 plecaki do podręcznego, ale gdzieś te kremy do opalania trzeba było wrzucić. I w momencie, w którym na check-in nadawaliśmy ten jeden bagaż, zadzwonił telefon na biurku obsługującej nas pani. "Aha, tak, aha, no dobrze, a co się stało, aha".
"Przykro mi, Państwa lot właśnie został odwołany".

Znam to uczucie. Kilka razy miałem je w pracy, gdy komenda wpisana na bardzo-ważnym-serwerze zachowała się inaczej niż miała. Albo gdy sięgałem do kieszeni po portfel i tam go nie było.
Szybka analiza możliwości w drodze do stanowiska, przy którym mieli nam coś zaproponować. Sprawdzam ile godzin zajmie dojazd do Amsterdamu autem (powiedzmy, że nie było ataku zimy tego dnia). Albo do Warszawy i dalej samolotem (o ile nie skasują całego biletu). Czekamy, stoimy w rządku przed biurkiem, w końcu przychodzi na nas kolej. Kupując bilet o 5:45 z Wrocławia wiedziałem, że w razie problemów zostanie przecież opcja jakiegoś alternatywnego połączenia LH przez MUC/FRA. I rzeczywiście, jakiś samolot Lufthansy miał lecieć godzinę później, ale nie był on przewidziany dla nas.
Młody człowiek zza biurka bardzo chciał nam pomóc, ale chyba nie było to jego najlepszy dzień. Jak już znalazł nam połączenie, wyszło, że w AMS będziemy około 20-tej. Nie do końca mi się to podobało, ale nic, kazałem klikać. No to klikał, klikał, pisał, minęło 25 minut i... i okazało się, że nie ma miejsca dla jednej osoby z naszej 9-osobowej rezerwacji, bo w międzyczasie się sprzedało. Masakra. Zaczynamy od nowa.
Tym razem mamy lecieć do WAW ok 10:00 i tam czekać na ostatni możliwy samolot do AMS. Na kartce papieru wszystko ładnie wyglądało, ale świadomość, że jak ten drugi lot złapie opóźnienie to z Kuby będą nici jednak nie dawała mi spokoju. Wprawdzie pamiętałem, że ok 13 z Warszawy był jeszcze KLM, ale pan od razu stwierdził, że nie ma opcji przepięcia na inny sojusz.
Potem znowu klikał kolejne 25 minut (wg mnie nie potrafił przepisać poprawnie pasażera INF, bo ostatecznie drugi jego kolega wezwany awaryjnie z domu dokończył naszą rezerwację), aby ostatecznie po godzinnej zabawie w bilety zostawić nas z poczuciem, że już pierwszy dzień podróży zaczyna się kłopotami.


Do Warszawy lecieliśmy prawie pustym B737 - pewnie nie mieli nic innego w zamian za zepsutego Q400. Po przylocie na Okęcie odesłałem rodzinę na plac zabaw, a sam udałem się do transfer desku porozmawiać raz jeszcze o naszej sytuacji. Pomyślałem sobie - kto nie próbuje, ten nic nie załatwi.
I stał się cud. Całość operacji trwała uwaga - 5 minut! Powiedziałem, że jesteśmy z tego lotu z WRO. Że na KLM są wolne miejsca. Pani (zdecydowanie starsza ode mnie) chwyciła za telefon, gdzieś zadzwoniła. "Basiu, czy mogę tych pasażerów z odwołanego lotu z Wrocławia przerzucić na KLM? Super, dzięki". 5 minut później mieliśmy karty pokładowe na lot KLM. W końcu ciśnienie zaczęło mi spadać.

Do Amsterdamu dotarliśmy o czasie. Niestety na lotnisku był remont, i to co miało zabawiać nasze dzieci planowo przez 12h (gdyby nie odwołany lot), było niedostępne. Na szczęście, przez odwołany lot, gnieździliśmy się tam tylko kilka godzin. Ten "ostatni" lot PLL LOT z Warszawy też dotarł o czasie, ale nie było już to przedmiotem naszej troski. Wieczorem, zgodnie z planem, siedzieliśmy już w B787 i ruszaliśmy w stronę Meksyku. Sprawy wróciły na właściwy tor. Dzięki Basi i jej koleżance.Odcinek 2. Leonel vel El Chino
Od samego początku planowania naszej wizyty na Kubie chcieliśmy zaliczyć coś poza 'gringo trail'. Ale, jak już pewnie dało się to zauważyć, spora gromada pasażerów i stosunkowo młody wiek części z nich zdecydowanie wykluczał radosne wycieczki na daleki wschód Kuby. Jak to mówią: jak się nie ma co się lubi... Sprawdziliśmy przewodnik Lonely Planet i wyszło nam, że całkiem ciekawą opcją może być Isla de la Juventud, wiecie, plaże, natura, żółwie, aligatory itp - szał. Po pierwszym zachwycie nad naszym wspaniałym pomysłem pojawiły się też pierwsze problemy. Pierwszy problem dotyczył logistyki dojazdu na Wyspę. Przewodnik pisał coś o łodzi/promie, jednak pisał też, że trudno dostać się do miejsca, skąd ten prom odpływa, trudno o jego regularność i trudno dostać bilety. Jak dodatkowo wyszło, że bilet na ten wynalazek jest droższy od biletu na samolot, to już całkiem nam się odechciało drogi morskiej. Drugi (i ostatni) pomysł skierował moje klikania na strony internetowe kubańskiego narodowego przewoźnika lotniczego. Owszem, loty są, zdaje się 2 razy dziennie, ale kupienie i znalezienie czegokolwiek na ich stronie to była udręka. I nagle szok i niedowierzanie - połączenie normalnie można wyszukać na kayak'u. Co prawda nie na naszym, a na tym z kraju win i żab, ale ostatecznie w całkiem dobrej cenie staliśmy się posiadaczami biletów w dwie strony na loty na trasie HAV-GER/GER-HAV wystawionych przez Tripsta.fr.

Jak już były doloty ogarnięte, to trzeba było pomyśleć o noclegu. Airbnb bardzo chciało pomóc, ale znajdowało tylko dwie oferty, z czego jedna całkiem do wywalenia (0 recenzji, jeden pokój), a druga jakaś taka dziwna - "El Chino" właściciel, jakieś fotki restauracja, bar, rybki, statek, marynarze, szmelc-mydło-powidło. Trudno - proszę o rezerwację. Zaczyna się jakieś kombinowanie, że trzeba dopłacić, bo nas dużo, bo takie przepisy itp. Szukam alternatywy, ale nic innego nie ma. Trudno, zostanie ten Chino. Tyle dobrego, że odpisuje na maile dość szybko i prawie po angielsku. Przynajmniej z tym nie będzie problemu...

(na Kubie, kilka miesięcy później)
Chciałoby się napisać "lot jak lot", ale te loty przecież nie mogły być normalne, no nie? Najpierw wielokrotnie nam przekładano nasze połączenia - czasem tripsta informowała o tym w mailu, czasem dowiadywałem się o tym tylko przez powiadomienie w aplikacji checkmytrip. Na szczęście coś mnie pokusiło, żeby sprawdzić tuż przed dniem lotu 'tam', bo akurat przesunięcie było spore i dzięki temu mogliśmy normalnie iść na niedzielną mszę w Vinales (jako jedyni nie-lokalesi) oraz spokojnie dojechać na lotnisko. Dalej było jeszcze lepiej - lotnisko międzynarodowe w Havanie wygląda całkiem znośnie, ale loty krajowe obsługiwane są z innego terminala, a to już zupełnie inna bajka. Dość, że spokojnie mogliby tam kręcić sceny do filmów Barei i nikt by nawet nie zauważył, że mamy 2018 rok, a nie czasy głębokiej komuny. Wszystko było odlotowe, począwszy od generowania kart pokładowych, security, boardingu aż po sam lot. Tyle dobrego, że punktualnie. Cała moja rodzina zdaje się pierwszy raz świadomie leciała luksusową maszyną z rodziny ATR i niestety mało komu przypadło to do gustu. Szczęście w nieszczęściu, że jak tylko skończyliśmy się wznosić na przelotową, to trzeba było już schodzić do lądowania, więc całość podróży była akceptowalnie krótka.

Po przylocie, oczywiście, jedyna opcja na dojazd do "miasta" to taksówka, a nawet dwie (bo jest nas 9-tka). Dwie ostatnie taksówki. Nie, nie ma negocjacji cen. Podajemy adres, babka za sterami coś kręci nosem. Mówimy "El Chino" i zapala się żarówka nad głową pani kierowniczki, a w tle niemalże słychać "alleluja". Po drodze krótka rozmowa w hiszpańsko-angielskim: Nueva Gerona, stolica Wyspy, to całkiem duże miasto; w zasadzie jedyne duże. I pani akurat zna tego naszego gościa z Airbnb... ciekawe skąd. Oczywiście padają propozycje radosnych wycieczek, że ona nas wszędzie zawiezie, oprowadzi, opowie. Kiwam głową i tylko powtarzam coś w stylu "si, manana". Prawda jest taka, że jesteśmy wykończeni dojazdem z Vinales do Havany, lotem na Wyspę i mamy dość tego dnia, jutro będziemy się zastanawiać co i jak. Na wyspie będziemy przecież aż do środy wieczorem.
Dojeżdżamy na miejsce. Jest i nasz Chino, jest jego dom-restauracja-statek. Pokoje znośne, jest klima, jest internet (a przynajmniej tak mi się wydaje). Marta ma gorączkę, idzie spać. Ja zabieram dzieci na kolację, Chino mówi, żeby iść na dach jego domu. A na dachu? Wow, wypas. Muzyka na żywo, pełno ludzi, bar, restauracja i ogromny grill. Specjalność miejsca - potrawy z grilla. Żebra, schab, kark, ryba. Średnia cena za potrawę - 5CUC. Dodatki no limit, gratis. Po dotychczasowych doświadczeniach gastronomicznych trafiliśmy do raju. Pierwszego wieczoru zamawiam za dużo jedzenia, jedna porcja z menu spokojnie by wystarczyła do nakarmienia 2 dorosłych osób, a ja jestem z trójką dzieci i trzema porcjami jedzenia. Normalnie prawie wychodzi nam mięsny jeż z tego wszystkiego co nam podano.
Image

Nazajutrz pora zacząć ogarniać wyspę. Plan jest następujący - idziemy do centrum, umawiamy wycieczki w lokalnym biurze turystyki (taka propozycja była w przewodniku LP), a potem (również zgodnie z tym co proponuje przewodnik) łapiemy końską taksówkę i jedziemy do Presidio Modelo oraz na plażę.Ruszamy z domu, kilka fotek na ulicy, jakiś lokalny sklep z 'niczym'. Zmierzamy w stronę miasta i odnajdujemy okienko z fastfoodem - ceny cudowne. Kanapki i soczki. Kanapki na zdartych plastikowych talerzach, picie w kubkach i szklankach. Ludzie podchodzą, płacą, jedzą, oddają naczynia. Kawa - 1CUP! Tuż obok sklepik/obiekt z pizzą za 10CUP. Tak, tutaj się płaci w CUP i nikt nawet nie próbuje nas naciągać na drogie dewizowe stawki.
Image

Image

Image

Image

Image

Image

Humory nam się poprawiają, więc ruszamy dalej wzdłuż głównej ulicy; nasz cel to lokalne biuro podróży. Umawiamy wycieczkę na kolejny dzień. A przynajmniej próbujemy. Okazuje się, że żółwi i farmy gdzie są one ratowane nie ma od wielu, wielu lat. Niestety, najnowszy przewodnik LP tego nie odnotował. Okazuje się, że żaden transport nie zawiezie nas też na cypel na południowo-zachodnim krańcu wyspy, bo drogi są okropnie zniszczone, a naprawy aut bardzo drogie. Za to zabiorą nas na wycieczkę na lokalny szczyt, gdzie zapoznamy się z lokalną florą i fauną oraz pojedziemy do farmy krokodyli. Cena - kosmiczna (sama taksówka okropnie droga), do tego wszystko oczywiście w CUC. Trudno, nie będziemy wymyślać innych aktywności, niech zostanie.Po umówieniu radosnej wycieczki chcemy jakoś zagospodarować resztę dnia. Plany mamy ciekawe - najpierw więzienie Presidio Modelo, a potem plaża. Na mieście taksówek brak, a obydwie atrakcje oddalone są od centrum o kilka kilometrów. Tym razem jednak przewodnik LP daje nam dobrą radę - znaleźć sobie taksówkę konną.Jeśli myślicie, że działa to tak jak w Zakopanem, gdzie jest postój dorożek i naganiają sobie klientów, to oczywiście jesteście w błędzie. Tu jest Kuba, tu musi być wszystko inaczej. Przewodnik mówi tak - poszukajcie sobie dowolnego wozu z koniem. Spytajcie czy Was zawiezie tam, gdzie chcecie jechać i zaproponujcie stawkę. Jeśli Wy macie czas, to gwarantuję Wam, że właściciel wozu też będzie miał. I wiecie co? To działa. Początkowo jest problem ze znalezieniem konia i wozu, ale po chwili widzimy kilka stojących przed jakimś składem materiałów budowlanych. Na oko wygląda mi to tak, że oni czekają, aż rzucą jakiś towar i będzie można kupić worek cementu czy pięć kafelków. Pierwszy woźnica proponuje 15CUC, my wiemy, że to drogo. Drugi nie ma czasu. Trzeci zgadza się na 10CUC. Uzgadniamy trasę i czas i po minucie pan rezygnuje z oczekiwania na towar przed sklepem i zostaje naszym prywatnym woźnicą. Oczywiście wszystko jest uzgadniane po hiszpańsku...

Ruszamy, wóz mały nie jest, ale też naszej 9-tce nie jest szczególnie wygodnie, bo jest nas dużo. Do tego nasz konik, od którego powodzenie tej całej eskapady zależy, nie wygląda na okaz zdrowia. Jeśli komuś serce się kraje na widok biednych koników w drodze na Morskie Oko, to tutaj padłby z żalu, gdyż nasza szkapa to bardziej zajechany Łysek z pokładu Idy aniżeli Mustang z Dzikiej Doliny. Aby nasz wóz posuwał się do przodu, co jakiś czas Łysek jest motywowany przez naszego woźnicę zawołaniem "kawaju". Ale to hiszpańskie "koniku" brzmi tak, jakby woźnica błagał o litość. W ten sposób bo kilkudziesięciu "kawaaaaaju" dojeżdżamy do Presidio Modelo. Samo więzienie jest na tyle ciekawym tematem, że poświęciłem mu osobny wpis na forum. Na potrzeby tej relacji powiem tylko, że jeśli już ktokolwiek zapuścił się w te strony Kuby, koniecznie musi to zobaczyć na własne oczy. Nie można przejść wobec tego obojętnie, począwszy od aspektów architektonicznych na prawach człowieka skończywszy. Unikatowe miejsce, trochę "creepy" - część naszej ekipy chciała się ewakuować z tego miejsca po kilku minutach.
Image

Image

Image

Image

Image

Po trudnej wizycie w więzieniu reszta dnia to już sama przyjemność - Łysek i jego pan zabierają nas na Playa Paraiso, rajską plażę. I - prawdę mówiąc - tego akurat dnia jest rzeczywiście rajsko. Palmy, plaża, kilku włoskich emerytów płci męskiej (licho wie skąd się tu wzięli) na leżaczkach. Sypiące się budynki, a w nich czynna restauracja i bar. Za barem - oczywiście - facet w białej koszuli i spodniach na kant. W menu - oczywiście - świeżo złowione ryby i owoce morza, które przy nas kucharz odbiera od kogoś, kto właśnie wyszedł z nimi z wody. Ceny nie tak dobre jak u El Chino, ale ryba chyba 6CUC i homar 7CUC to dla nas dobra opcja. Do tego leżaczki, w wodzie płaszczki, kokosy do picia od 'nie wiem skąd się pojawił nagle' sprzedawcy.
Image

Image

Image

I siedzimy sobie tak na tej plaży, opalamy, pływamy, jemy. A nasz Łysek i jego pan spokojnie czekają w cieniu. Mijają minuty i godziny, a im się nigdzie nie spieszy. Nigdzie. Bo i do czego. Oni mają czas. W końcu wybija umówiona przez nas godzina, pan zaprzęga swojego rumaka do wozu i podstawia się, by nas zabrać. Wracamy do miasta. Pada pytanie - gdzie chcemy jechać. Podaję ulicę - facet rozkłada ręce. Pada nazwa "El Chino" - zapala się ta sama żaróweczka nad głową. "Si, el Chino, Galeon". Wszystko jasne. Wszyscy tutaj znają El Chino.
ImageOdcinek 3. Luis

Na pięknej Isla de la Juventud mieliśmy spędzić dwa pełne dni, w ramach których oprócz więzienia i plażowania chcieliśmy nieco zapoznać się z lokalną przyrodą. Ponieważ naszą podróż budowaliśmy w oparciu o rekomendacje przewodnika Lonely Planet i z reguły były to dobre pomysły, i tym razem chcieliśmy skorzystać z zamieszczonych tam uwag. Tym sposobem udaliśmy się do lokalnego biura informacji turystycznej (bo nie mam lepszego określenia na to miejsce) przy ulicy Jose Marti (główny deptak), tuż obok kościoła. Deptak zaiste klimatyczny, sklepy dziwne, np. jakieś z ciuchami, piekarnia, SAM - do spożywczaka 'samu' zakaz wchodzenia z torbami, jakby ktoś ten ocet chciał kraść masowo.

Ale wracając do biura to niestety, jak już wspomniałem w poprzednim wpisie, szału nie było. Sanktuarium żółwi na końcu wyspy nie działa od czasów huraganu Catrina. Ogólnie, znalezienie transportu dla naszej 9-tki było bardzo trudne i jedyny kierowca, który zgodził się łaskawie z nami jechać (40CUC?) powiedział, że on po tych dziurach nie będzie się poruszać. Tyle wiedzieliśmy, pora było zapoznać się z wykonaniem.

O umówionej godzinie zjawiliśmy się przed biurem. Przywitała nas miła pani, która nam to wszystko organizowała (angielski komunikatywny), przedstawiła naszego przewodnika Luisa. Oraz ich kierownika, dwa razy starszego od Luisa, który miał nam zupełnie przypadkiem tego dnia towarzyszyć.
W drodze do auta zaznaczyliśmy, że musimy kupić wodę, bo rano o El Chino akurat nie było, nie było jej także w żadnym napotkanym do tej pory sklepie. Polecono nam iść na stację paliw nieopodal skwerku, gdzie okazało się, że wody nie ma, bo nie dowieźli. Tym sposobem, ku rozpaczy większości uczestników naszego wyjazdu, kupiliśmy 8 półlitrowych butelek podrobionej Coli, Fanty i Sprite'a. Z lodówki, niedziałającej, rzecz jasna.

W ramach naszej super wycieczki przewidziano za kwotę jedynie 60CUC (sic!) usługę przewodnika, wejście na jeden z najpiękniejszych szczytów na wyspie, zapoznanie się z lokalną florą i fauną oraz zwiedzanie farmy krokodyli. Transport płatny osobno. No nic, pomyśleliśmy, drogo, ale przynajmniej nam cały dzień zagospodarują.

Punkt pierwszy to wycieczka w góry i poznawanie zwierzaków. Po drodze lekko makabryczne widoki - w wielu miejscach wyspy można znaleźć ogromne opuszczone budynki szkolne z internatami. Luis (który zrezygnował z posady nauczyciela angielskiego i poszedł w turystykę z uwagi na zarobki) opowiada, że na Wyspę siłą przesiedlano młodych ludzi, żeby tutaj ich uczyć w internatach i później osiedlić ich na stałe (stąd nazwa Wyspa Młodych/Młodości). Dojeżdżamy w końcu w jakieś miejsce, auto parkuje, my wysiadamy. Najpierw spacer ok. 1km leśną drogą. Luis opowiada dość ciekawie różne rzeczy, ale tylko politycznie poprawne tematy, bo szef idzie obok i niby nie rozumie angielskiego, ale wtedy kiedy trzeba, to rozumie. Po przejściu 1km drogą przez las trafiamy do walącej się zagrody - łażące kozy, kury, kaczki, chata jakaś co stoi 'na słowo' i pewnie jeden kopniak by tę chatę przewrócił. Stoimy w cieniu i wyraźnie na coś czekamy, a raczej na kogoś. I wtedy pojawia się on: nasz - uwaga - lokalny przewodnik. Tak tak, Luis jest przewodnikiem ogólnym, a na czas górskiej wycieczki potrzebujemy górskiego przewodnika. Przewodnik przyjechał do nas wozem konnym, przywitał się, pogadał z kierownikiem, wziął jakieś kwity i ruszyliśmy.
Sama wycieczka przypominała wejście na Ślężę pod Wrocławiem (albo inną górę <1000m npm) - idziemy przez las, niewiele widać, lekko pod górę, w sumie można iść gdziebądź i tak nic się nie zmieni. Ok, jest mała różnica. Jest gorąco. Strasznie. Duża wilgotność, słońce mocno grzejące na niebie, brak odpowiedniego nawodnienia. No nic, wleczemy się za przewodnikiem z nadzieją, że zaraz ten koszmar się skończy.
Image

Ostatecznie trafiamy na wykarczowaną polankę, z której można podziwiać widok na 1/4 wyspy. Przeleci jakiś ptaszek, syknie otwierana Cuba Cola, fotka, selfie i uciekamy. No fajna wycieczka, tylko trochę bez sensu. Wracamy do tej samej walącej się chaty i Luis delikatnie sugeruje, że to ten czas, aby podziękować przewodnikowi za usługę dając napiwek. No to co zrobić - dajemy jakiś zwinięty banknot CUPowy i odchodzimy z niesmakiem. Jeszcze na deser Marta pyta, co z tą lokalną fauną. Jak to co? Przecież były zwierzęta w zagrodzie, a na ptaki to jest za późno, trzeba by było przyjechać wcześnie rano. Szkoda, że nikt nam tego nie powiedział wcześniej...
(Przewodnik w czapce, kierownik - obok)
Image

Image

Image

Wsiadamy do naszego busa i ruszamy w stronę drugiej atrakcji - farmy krokodyli. Po drodze kierownik się z nami żegna, bo ma coś innego "ważnego" do załatwienia w innym mieście (czytaj: skorzystał z darmowej podwózki i wymiksował się z roboty o 13-tej). Od tego czasu Luis robi się odrobinę bardziej rozmowny, opowiada o blaskach i cieniach życia na Kubie, ale jesteśmy na tyle spragnieni, zmęczeni, rozczarowani pierwszą częścią wycieczki itd, że nie ciągniemy tych tematów zbyt długo. Po drodze mijamy ekipę drogowców, którzy wymieniają słupy energetyczne i montują oświetlenie. Nasz bus staje, kierowca wychodzi, rozmawia z kimś na robotach, po chwili otwierają bagażnik naszego auta, w którym ląduje zupełnie nowa lampa uliczna...
Image

W końcu docieramy na farmę. Znowu walące się budynki i trzech kolesi w gumofilcach. Poziom syfu - duży. Krokodyle - są. Jakieś takie małe. Facet (lokalny przewodnik) opowiada, że one są małe bo mało jedzą. A mało jedzą, bo powinny 2-3 w tygodniu, a jedzenie "czasem jest dostarczone, a czasem nie". Sama ekipa pilnująca tych krokodyli (i w zasadzie tylko pilnująca, skoro jedzenia nie ma) siedzi tam 7 dni z rzędu, po czym ktoś ich zmienia, a oni mają wolne. Siedem długich, nudnych dni spędzonych na nicnierobieniu. Jakiś ponury żart, no nie?
Większe krokodyle też są mniejsze niż powinny, bo jedzą ok. 1 raz na miesiąc a powinny 1 raz na tydzień. I tak się kręci ta farma/schronisko. Całość - niby - ma za zadanie chronić przyrodę i przywracać populację tych gadów w wodach wokół Wyspy, ale skoro nie było problemu ze zginięciem latarni ulicznej to równie dobrze pewnie bardziej mięsny krokodyl też potrafi czasem zaginąć w akcji (Luis coś wspomina pod nosem, że mięso krokodyla jest całkiem smaczne). Idziemy na spacer, pan pokazuje jak agresować* krokodyla, czyli rzuca mu za płot kłodę, krokodyl myśli, że to jest właśnie ten jeden szczęśliwy dzień w miesiącu, przybiega na miejsce i guzik. Wtedy szlag go (krokodyla) trafia, otwiera paszczę i wydaje z siebie dźwięk. I przepis na agresowanie krokodyla gotowy. Koniec wizyty, wracamy groblą, płotu brak, facet pokazuje nam w wodzie tuż obok nas dorosłego krokodyla. Przyspieszamy kroku. Dzieci zadowolone z wizyty, ale nie przez krokodyle, tylko przez szczeniaczka, który z drugim burkiem biega po terenie tego kompleksu. Marta zadowolona bo trzymała krokodyla w rękach. Lokalny przewodnik zadowolony, bo dostał napiwek (oczywiście nie obyło się bez sugestii ze strony Luisa). Reszta zadowolona, bo wracamy na kolację.
Image

Image

Image

W drodze powrotnej wszyscy idą w kimę, tyle dobrego, że za te 40CUC mamy auto z klimatyzacją w wygodne siedzenia. I lampę w bagażniku. Oczywiście kierowca wie, gdzie mieszka El Chino i odwozi nas na miejsce. Jeszcze po drodze decydujemy, że Luis dostanie od nas na pamiątkę 1gr w prezencie i nic więcej napiwku. Trudno, może nie jego wina, że nas tak oskubali z kasy, ale budżet na atrakcje turystyczne wyczerpał się już przy drugim lokalnym przewodniku - trzeba było nie sugerować dawania napiwku dla leśnych dziadków.

* zwrot opracowany przez Adriannę lat 5Odcinek 4. Xiomara

Wybór pięknego apartamentu pani Xiomary nie był pierwszym na naszej liście w Vinales. Oczywiście szukaliśmy czegoś rozsądnego finansowo (biorąc pod uwagę liczebność naszej grupki), oraz z opcją rezerwacji przez Airbnb. Pierwszy gospodarz odwołał rezerwację, a w drugiej rundzie padło na ładne ogłoszenie wystawione przez młodego chłopaka w dredach. Kontakt bardzo dobry, po angielsku, nic tylko rezerwować. Oczywiście ogłoszenie jedno, a rzeczywistość drugie.

Do Vinales musieliśmy przejechać z Varadero, co oznaczało kawał drogi na wyjątkowych kubańskich autostradach. Na szczęście nasz poprzedni gospodarz zadbał o nas i za (nie)wielkie pieniądze dostaliśmy całkiem znośnego van'a z dużą ilością miejsca i klimatyzacja. W ten sposób istotnie odbiegaliśmy od standardów komunikacyjnych z okolicy Vinales.
Image

Na Vinales mieliśmy przewidziane kilka dni, w ramach których chcieliśmy przejść się po okolicy, obejrzeć jak się robi cygara, spotkać z nasza panamska przyjaciółką Helen (która zupełnie przypadkiem była wówczas na stypendium na Kubie) oraz pójść do kościoła, który zupełnie przypadkiem znajdował się na głównym placu miasta.
Image

Po przyjeździe do naszej casy i wstępnym rekonesansie powoli zaczął nam się rysować obraz tego miejsca. Po pierwsze - warunki słabe, dużo gorsze niż w poprzednim miejscu. Po drugie - masa ludzi w 'centrum'. Po trzecie - drogo.

Tego dnia urządziliśmy sobie spacer do ogrodu botanicznego, i przyznam, ze było to jedno z lepszych miejsc w Vinales. Przewodnik naszej grupy znal świetnie angielski i całe zwiedzanie było ciekawe i przyjemne. Na koniec zamówiliśmy jakieś jedzenie w samym ogrodzie i to tez był dobry (ale nie tani) wybór.

Image

Wieczorem przy próbie włączenia klimatyzacji pada prąd. Xiomara, lat ok 70, w samej koszuli nocnej łazi po całej casie i szuka przyczyny awarii. Okazuje się, ze wywaliło korki na całej ulicy, wiec ani z prysznicu ani z klimy nici. Nie rokuje to zbyt dobrze, bo jest całkiem gorąco mimo później godziny, a tu nagle niespodzianka - pojawia się ekipa z zakładu energetycznego. Normalnie jesteśmy w szoku - po tym co do tej pory widzieliśmy na Kubie obstawiałem, ze prądu nie będzie kilka dni, a tu w ciągu godziny już ktoś włazi na słup i naprawia transformator. Prąd wraca, można iść spać.

Drugiego dnia postanowiliśmy skorzystać z autobusu turystycznego, który obwoził ludzi po całej okolicy. W ten sposób dojechaliśmy na pierwszy interesujący przystanek, tj. do jaskini Indian (Cueva del Indio). Jaskinia jak jaskinia, trochę form krasowych, przejażdżka łodzią po jeziorku wewnątrz jaskini. Za to przed jaskinia - kwintesencja Kuby, czyli "nic na serio". Jakiś dwóch lokalsów, przebranych za Indian, wykonuje z biednym szczurem drzewnym (hutia) dzikie tańce z okrzykami uga-czaka-uga-czaka. Po chwili dołącza do nich ciężarna "Indianka". Nawet mała Hania widzi, ze to pic na wodę, ale innym turystom (głównie z zachodniej Europy) się to podoba i płaca za show. Dalej, przed sama jaskinia, chłop z gitara nuci guantanemera.

Image
Image

Następny przystanek dla nas to Fabryka Cygar, która fabryką okazuje się nie być. W środku panie składają i przebierają liście tytoniu, które później poddawane są rożnym procesom, by finalnie trafić do ogromnych jutowych paczek. Paczki wysyła się do właściwej fabryki, gdzie (podobno) piękne młode Kubanki zwijają najlepsze cygara na swoich udach. Wiele się w tej naszej fabryce nie dzieje, kilka kobiet pracuje i sama wizyta byłaby pewnie dość ciekawa i pouczająca (jedna pani nas oprowadza po hiszpańsku, który znam umiarkowanie), ale cena, która od nas zawołali (kilkanaście CUC od głowy) stanowczo nie odpowiada jakości tego co się w środku widzi. Kolejny pic na wodę.

Image

Ostatni przystanek tego dnia dla nas to punkt widokowy z drugiej strony Vinales, z którego urządzamy sobie 2-godzinny spacer po górkach do miasta (siostra z mężem i maluchami wraca samochodem). Wycieczka nudnawa, głównie uwagę przykuwają zabiedzone konie (skóra i kości) stojące na pastwiskach i wypasane luzem świniaki. Ludzi brak, nikt nie pracuje w polu, nic się nie dzieje.

Image
Image

Po powrocie, zachęceni komentarzami w 'księdze gości', zamawiamy na kolejny prawdziwa kubańską kolacje u Xiomary, zwłaszcza, ze będziemy mieli gościa. Kolacja droga (drożej niż w restauracji), ale co tam - nich sobie zarobi jeśli rzeczywiście tak dobrze gotuje. Dodatkowo prosimy o załatwienie na niedzielne południe transportu na lotnisko, skąd mamy polecieć na Wyspę (Isla de la Juventud). Prosimy o duży samochód, bo jest nas całkiem sporo (do tej pory dwukrotnie mieliśmy fajne busy), a niestety "z ulicy" w Vinales niczego nie możemy złapać. Wieczorem jeszcze robimy szybki wypad na miasto, gdzie na straganach dziewczyny mogą sobie wybrać jakieś kubańskie pamiątki.

Image

Trzeci dzień upływa nam pod znakiem spotkania z Helen, która ekstra z jakiegoś internatu tłucze się do nas 3h do tego naszego Vinales. Razem z Helen jedziemy zwiedzać inną jaskinię - (Cuevas de Santo Tomas). Jaskinia całkiem fajna, milo się zwiedza, przewodnik ciekawy i poziom trudności w sam raz dla naszych oczekiwań i możliwości. Jedna ciekawostka - Helen ma pozwolenie na pobyt i lokalna legitymacje, wiec dostaje inny bilet niż my. Albo inaczej - bilet jest taki sam, nawet cena jest taka sama, tylko na naszych jest w CUC, a na Helenowym - w CUP. Ot, turysta bogaty, możne zapłacić 25x więcej, no nie?
Image
Image
Image

Popołudnie spędzamy w centrum Vinales. Okazuje się, ze dzisiaj będzie fiesta i będzie można kupić jedzenie na ulicy. Są pizze, kanapki ze świniną, sok z trzciny i drinki. Niestety, zamówionego jedzenia u Xiomary nie daje sie odwołać "bo poczyniła już przygotowania i wszystko jest w piecu", wiec zwijamy się z imprezy fiestowej i idziemy na ucztę. Uczta okazuje się być udko kurczaka, ziemniaki i zdechła sałata z pomidorami. Ręce opadają, bo ani to dobre, ani wyjątkowe (poza wyjątkową cena).
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Image

Niedzielny poranek spędzamy spokojnie, bo dwa dni wcześniej narodowy kubański przewoźnik lotniczy był łaskaw przenieść nasz lot z godziny 14:00 na 19:00 - akurat jest nam to na rękę, bo możemy rano na zjeść śniadanie i pójść do kościoła. W kościele garstka ludzi, turystów poza nami brak. Po mszy wracamy do Xiomary aby się spakować, w drodze żartujemy sobie "jak będzie auto bez klimy to nie jedziemy". Po 5 minutach ukazuje nam się niebieski grat i typek, który ma być naszym kierowcą. Auto jest w stanie kiepskim, całe bagaże musimy dać na dach, bo w bagażniku są fotele dla naszych dzieci, typek (pierwszy i ostatni raz na Kubie) chce dostać kasę "z góry", ale my odmawiamy. Trudno, nic się nie zrobi, godzina późna i jak będziemy kaprysić z autem to nie zdążymy do Havany na lotnisko. Trzeba brać co jest, tu jest Kuba, nie ma co kręcić nosem.
Image

Vinales zdecydowanie uznajemy za niewypał podczas tej podróży - wiele tam nie ma, kwatera słaba, jedzenie słabe i na deser koszmarna, jak się później okazało, podróż do Havany. Kolejny argument aby unikać gringo trail.Odcinek 5. Pedro
Nie jest to nasz pierwszy wyjazd z dzieciakami, ale mała Hania i jeszcze mniejsza Karolina mają swój debiut z jetlagowymi klimatami, dlatego na pierwszy ogień w naszej kubańskiej marszrucie dajemy kilka dni rozruchu w plażowych klimatach. Po analizie odległości, cen i metod na dojazdy jedyną rozsądną lokalizacją wydaje się okropne Varadero. Aby jednak nie pakować się w samo centrum tego zacnego miejsca decydujemy się wynająć casę tuż przed Varadero w miejscowości Boca de Camarioca.

Pedro, znaleziony na airbnb, utrzymuje dobry poziom komunikacji i pomaga nam ogarnąć kilka spraw jeszcze przed wyjazdem, głownie związanych z transportem z lotniska i już na miejscu.Casa jest ok (może z wyjątkiem placu zabaw vis-a-vis, ale na to Pedro wpływu nie ma), dużo lepiej niż (później) u Xiomary, miasteczko też wydaje się fajne na dobry początek - jest blisko na plażę, jest gdzie zjeść i zrobić minimalne zakupy. Jedyny problem to przejście przez bardzo ruchliwą drogę wiodącą przez sam środek miasta (trasa do Varadero), ale po odrzuceniu pewnych oporów z dzieckiem pod pachą da się jakoś przebiec na drugą stronę.
Image
Image

Pierwszy cały dzień poświęcamy na lokalne atrakcje, a konkretnie na plażę. Przy głównej ulicy w kierunku plaży mamy nasze debiuty z wieloma kubańskim tematami: stare auta, fiaty 126p, dzieci w mundurkach szkolnych siedzące w tragicznych warunkach w niby-szkole.
Image
Image

Na plaży jesteśmy sami przez większość czasu, pojawia się tylko para niemieckich emerytów. W porze obiadu musimy zmienić miejscówkę (na szczęście, bowiem nasze blade zimowe cery mimo kremu SPF50 mają już dość kubańskiego słońca) i poszukać czegoś do jedzenia. Nasza pierwsza miejscówka, gdzie jedliśmy kolację poprzedniego dnia, o tej porze nie działa, dlatego musimy udać się do centrum, gdzie trafiamy do (jedyne co było czynne) pizzerii. Oczywiście potrawy te niewiele mają wspólnego z pizzą, ale cena czyni cuda i zjadamy wszyscy porządny lunch. Naszą ulubioną potrawą, której już nigdy więcej na Kubie nie widzieliśmy, jest pizzagetti, czyli - pizza przekrojona na pół, rozsunięta i między tymi połówkami pizzy fura makaronu z sosem pomidorowym. all-in-one, można rzec. A tymczasem przed pizzerią po skończonych lekcjach dzieciaki konio-autobusami odwożone są do domów.

Dodaj Komentarz

Komentarze (14)

olus 21 października 2018 21:39 Odpowiedz
Lubię Twoje relacje! Będę śedzić.
cccc 21 października 2018 22:16 Odpowiedz
Wow, ciekawie sie zapowiada. :D
d4fc4 22 października 2018 08:26 Odpowiedz
Czekam z niecierpliwością :)
zawiert 2 listopada 2018 14:31 Odpowiedz
Odcinek 1. BasiaGdy rok wcześniej lecieliśmy do Panamy z Amsterdamu, zdecydowaliśmy się na radosną twórczość dojazdowo-dolotową (autokar Sindbad z Wrocławia do Amsterdamu, a na powrocie auto przyjaciela z AMS do BRU, Ryanair z BRU do SXF i potem PolskiBus (R.I.P.) do Wrocławia). Tym razem stwierdziliśmy, że deal AeroMexico był na tyle tani, że jak ludzie chcemy dolecieć do Amsterdamu samolotem. Wątek o dolotach na tego 'deala' był bardzo rozbudowany i różne opcje wchodziły w grę, ale ostatecznie zdecydowaliśmy się dokupić doloty z Wrocławia w wykonaniu PLL LOT (z przesiadką w WAW). Co prawda z powrotem związane było pewne ryzyko (ledwie 2h na przesiadkę powrotną w AMS), ale na dolocie 'tam' wybraliśmy sobie maksymalny możliwy zapas czasowy i połączyliśmy wylot z Wrocławia o 5:45 rano z koczowaniem na amsterdamskim lotnisku w zimowy niedzielny dzień.Im bliżej było do wyjazdu, tym bardziej byłem przekonany, że nie będzie problemów - przecież ten poranny lot wykonywany jest przez maszynę, która nocuje we Wrocławiu. No i w ciągu ostatnich 365 dni tylko raz odwołali ten lot.W sobotni wieczór, tuż przed wylotem, Dash z Okęcia przyleciał do Wrocławia o czasie, dzięki czemu mogłem spokojnie położyć się spać, bez stresu o nasz początek podróży. W niedzielę rano przyjaciel zabrał nas na lotnisko, reszta rodziny też skorzystała z 'podwózki' i tak oto gdzieś po 4:00 byliśmy na wrocławskim terminalu. Na Kubę postanowiliśmy nadać jeden duży bagaż (płatny) dla całej dużej grupy, ponieważ trzeba było zabrać trochę rzeczy dla najmłodszego uczestnika podróży i nasze ponadwymiarowe kosmetyki. W zasadzie my z żoną i dziećmi spakowaliśmy się 2 plecaki do podręcznego, ale gdzieś te kremy do opalania trzeba było wrzucić. I w momencie, w którym na check-in nadawaliśmy ten jeden bagaż, zadzwonił telefon na biurku obsługującej nas pani. "Aha, tak, aha, no dobrze, a co się stało, aha". "Przykro mi, Państwa lot właśnie został odwołany". Znam to uczucie. Kilka razy miałem je w pracy, gdy komenda wpisana na bardzo-ważnym-serwerze zachowała się inaczej niż miała. Albo gdy sięgałem do kieszeni po portfel i tam go nie było. Szybka analiza możliwości w drodze do stanowiska, przy którym mieli nam coś zaproponować. Sprawdzam ile godzin zajmie dojazd do Amsterdamu autem (powiedzmy, że nie było ataku zimy tego dnia). Albo do Warszawy i dalej samolotem (o ile nie skasują całego biletu). Czekamy, stoimy w rządku przed biurkiem, w końcu przychodzi na nas kolej. Kupując bilet o 5:45 z Wrocławia wiedziałem, że w razie problemów zostanie przecież opcja jakiegoś alternatywnego połączenia LH przez MUC/FRA. I rzeczywiście, jakiś samolot Lufthansy miał lecieć godzinę później, ale nie był on przewidziany dla nas. Młody człowiek zza biurka bardzo chciał nam pomóc, ale chyba nie było to jego najlepszy dzień. Jak już znalazł nam połączenie, wyszło, że w AMS będziemy około 20-tej. Nie do końca mi się to podobało, ale nic, kazałem klikać. No to klikał, klikał, pisał, minęło 25 minut i... i okazało się, że nie ma miejsca dla jednej osoby z naszej 9-osobowej rezerwacji, bo w międzyczasie się sprzedało. Masakra. Zaczynamy od nowa.Tym razem mamy lecieć do WAW ok 10:00 i tam czekać na ostatni możliwy samolot do AMS. Na kartce papieru wszystko ładnie wyglądało, ale świadomość, że jak ten drugi lot złapie opóźnienie to z Kuby będą nici jednak nie dawała mi spokoju. Wprawdzie pamiętałem, że ok 13 z Warszawy był jeszcze KLM, ale pan od razu stwierdził, że nie ma opcji przepięcia na inny sojusz. Potem znowu klikał kolejne 25 minut (wg mnie nie potrafił przepisać poprawnie pasażera INF, bo ostatecznie drugi jego kolega wezwany awaryjnie z domu dokończył naszą rezerwację), aby ostatecznie po godzinnej zabawie w bilety zostawić nas z poczuciem, że już pierwszy dzień podróży zaczyna się kłopotami.Do Warszawy lecieliśmy prawie pustym B737 - pewnie nie mieli nic innego w zamian za zepsutego Q400. Po przylocie na Okęcie odesłałem rodzinę na plac zabaw, a sam udałem się do transfer desku porozmawiać raz jeszcze o naszej sytuacji. Pomyślałem sobie - kto nie próbuje, ten nic nie załatwi.I stał się cud. Całość operacji trwała uwaga - 5 minut! Powiedziałem, że jesteśmy z tego lotu z WRO. Że na KLM są wolne miejsca. Pani (zdecydowanie starsza ode mnie) chwyciła za telefon, gdzieś zadzwoniła. "Basiu, czy mogę tych pasażerów z odwołanego lotu z Wrocławia przerzucić na KLM? Super, dzięki". 5 minut później mieliśmy karty pokładowe na lot KLM. W końcu ciśnienie zaczęło mi spadać. Do Amsterdamu dotarliśmy o czasie. Niestety na lotnisku był remont, i to co miało zabawiać nasze dzieci planowo przez 12h (gdyby nie odwołany lot), było niedostępne. Na szczęście, przez odwołany lot, gnieździliśmy się tam tylko kilka godzin. Ten "ostatni" lot PLL LOT z Warszawy też dotarł o czasie, ale nie było już to przedmiotem naszej troski. Wieczorem, zgodnie z planem, siedzieliśmy już w B787 i ruszaliśmy w stronę Meksyku. Sprawy wróciły na właściwy tor. Dzięki Basi i jej koleżance.
miloszp 3 grudnia 2018 20:23 Odpowiedz
Hej, to ja dopisz od siebie.W galeonie porcje sa rzeczywiscie duze i smaczne. Ale generalnie Wszytko co lokalne jest na wsypie mega tanie na deptaku w geronie Obiad to 15-20 CUPZ lotniska do centrum jeździ autobus moim zdaniem zgrany z lotami cena 1 CUP na tabliczce pisze Flete.Przejazd bryczka to według miejscowych 10CUP osoba, przejazd taksówka taka z napisem "pereira" czy podobnym to 5cup osobaCo prawda gdy próbowałem tyle zapłacić na trasie Gerona - więzienie to woźnica chciał negocjować cenę maczetą skończyło sie na 40 Pesos.Więc w przypadku nastepnych podrozy dorozka napierw dawałem 10 pesos potem jechalismy a nie na odwrot.Na wyspie jest kilka hoteli poz airbnb wszytkie wygladaj jak wymarle ten na playa bibijagua kosztuje okolo 5 cuc noc.Mimo ze wygladal na opustoszaly zostalem poinformowany ze pokoj moge meic dopiero na kolejny dzien.
zawiert 22 października 2019 14:23 Odpowiedz
(bardzo wszystkich przepraszam, postaram się skończyć relację bo jeszcze 3 inne stoją w kolejce)
bozenak 22 października 2019 20:25 Odpowiedz
;) ;) to spiesz się spiesz
south 28 listopada 2019 14:57 Odpowiedz
Po lekturze relacji odnoszę wrażenie, że - delikatnie mówiąc - Kuba Cię nie zachwyciła. Kiedyś ten kraj znajdował się dość wysoko na mojej liście, teraz widzę, że raczej nie ma tam nic nadzwyczajnego, a za to brud, ubóstwo i naciągacze. Dzięki za relację
zawiert 28 listopada 2019 15:45 Odpowiedz
@south - na to nie ma chyba jednoznacznej odpowiedzi. Wydaje mi się, że ta część świata nie jest moją ulubioną, więc zachwyty bądź ich brak są subiektywne. Zarówno Brazylia, Panama i Kuba (wiem, że te miejsca mocno się różnią od siebie, ale powiedzmy że bliżej im do siebie niż Kubie i USA, jeśli wiecie o co mi chodzi) były ciekawe i nie żałuję wyjazdu w te miejsca, ale nie zależy mi, żeby tam wracać.Na Kubie było czysto, syf to jest w Panamie. Naciągacze - tak. W sumie z tych 4 miejscówek, w których byliśmy, najlepiej wypada Isla de la Juventud i tę miejscówkę mógłbym polecić. Nie sprawdziliśmy też wschodniej części wyspy - z uwagi na małe dzieci mojej siostry długie tłuczenie się samochodem na sam koniec do Santiago nie było brane pod uwagę (to jak w Polsce przejechać ze Szczecina do Zamościa). Można bardzo łatwo w przyzwoitej cenie dorwać loty do CCC (Cayo Coco), nie wiem, może to jakieś rozwiązanie. Poza tym od naszego wyjazdu minęło półtora roku, więc możliwe, że sytuacja od tego czasu też uległa zmianie (ale nie spodziewam się jakiejś istotnej poprawy sytuacji).
elwirka 28 listopada 2019 18:27 Odpowiedz
south napisał:Po lekturze relacji odnoszę wrażenie, że - delikatnie mówiąc - Kuba Cię nie zachwyciła. Kiedyś ten kraj znajdował się dość wysoko na mojej liście,Na mojej też wysoko. Nie wiem dlaczego. Może z powodu zachwytów innych osób. Pojechałam. Wynajęłam auto. Było intensywnie, zrobiłam sporo kilometrów. Wróciłam rozczarowana. Nie było efektu „wow”. A spałam i w 5 gwiazdkowym resorcie na Cayo Guillermo i w najbardziej zapyziałej casie w Zatoce Świń. Relacja @zawiert jest bardzo realna. Bo niełatwo się podróżuje po Kubie. Ale jedź i sam sprawdź;-)
travelwithpassion 28 lutego 2020 09:50 Odpowiedz
Hejka wszystkim ja bardzo marzę o Kubie od dłuższego czasu, w sumie nie wiem na co się zdecydować czy pojechać na własną rękę czy z biura podróży?Oglądałam też kilka filmików ludzi którzy tam byli. Podsyłam może się komuś też przydadzą. I proszę odpowiedzcie czy ktoś był na własną rękę na Kubie?https://www.youtube.com/watch?v=-BZlbEYJkrUhttps://www.youtube.com/watch?v=TxmsR7Q3AjIPozdrawiam wszystkich :D
jar188 28 lutego 2020 10:00 Odpowiedz
Było wiele osób na własną rękę w tym i ja :) Polecam bardzo. Zorganizują ci wszytko, nocleg, transport, podwózkę pod same drzwi taxi colectivo, tylko powiesz gdzie chcesz jechać dalej i na którą godzinę.
travelwithpassion 28 lutego 2020 10:17 Odpowiedz
@jar188 dziękuję za odpowiedź, a myślisz, że nie byłoby problemu lecieć samemu? Nie wiem jak wygląda ta kultura słyszałam , że są super mili wszyscy , ale dziewczyna sama tam jakoś mam obawy, myślałam też o zapytaniu nawet przez facebook na grupach czy nie chciałby ktoś polecieć w tym samym terminie, ale to też ryzyko jak ta osoba będzie chciała zobaczyć co innego czy spędzać inaczej czas. Mi zależy na takiej prawdziwej Kubie , nieturystycznej stąd pomysł wyjazdu na własną rękę :)
jar188 28 lutego 2020 10:39 Odpowiedz
Na 100% jak to jest dla samotnie podróżujących kobiet to ci nie odpowiem. Wg mnie jest bezpiecznie a ludzie są mili (poza sytuacjami wyciągania z turysty kasy ile się da).Prawdziwa Kuba niekoniecznie cię oczaruje bo poza miejscami turystycznymi jest bieda, mnie raczej fascynowało to co zostało z tej dawnej Kuby odnowione i zachowane jako tako, no i ich muzyczna/taneczna kultura. Na pewno musisz przywyknąć do podrywania w knajpach wieczorem przez Kubańczyków :D W zasadzie mam wrażenie,że zrobili z tego mini biznes ;)