Witajcie, Po Brazylii z niemowlakiem w ubiegłym roku, przyszedł czas na podróż poślubną 9 lat po ślubie
:), czyli wyjazd bez dzieci do Malezji (i odwiedziny w Tajlandii). W tym wątku postaram się w kilku odcinkach napisać, i o ile to możliwe dorzucić zdjęcia, o tym co zapamiętaliśmy z tego wyjazdu.
Odcinek 1. Dojazd Wprawdzie sam lot z Europy w tamte regiony zajmuje ok 12h, nam cała podróż zajęła dużo więcej.
26.X. 5:00 Zaczęło się falstartem - PolskiBus z Wrocławia. Wyszło głupio i zabawnie, bo trafiła nam się w tamten weekend zmiana czasu. W domu wszystkie zegarki nastawione na dobrą godzinę, z zapasem. Na PKS we Wrocławiu jesteśmy 4:40, wszystko pasuje. O 4:50 podjeżdża autobus, P4 Praga-Warszawa, około 10-15 ludzi na peronie, stajemy w kolejce i Pani mówi, że nie ma nas na liście. Pani co nie przestawiła zegarka też nie ma. Ale nas? Jak to? Niemożliwe! No i niestety możliwe. Coś mi się pomyliło z inną podróżą Marty do Warszawy, i akurat ten wyjazd był kupiony na 6:00, co było oczywiście na wydruku biletu, ale czego nie przeczytałem dzień wcześniej. Trudno, idziemy na PKP na herbatę (zawsze śmieję się z tych co w niedzielę po zmianie czasu sobie nie radzą z rzeczywistością, a sam się na to złapałem, choć zegarki mi dobrze chodziły). Cała sytuacja utrudni nam nieco dalszą podróż, ale nic już nie da się zrobić. P4 o 5:00 odjeżdża załadowany w 30% bez nas. Kolejny podjeżdża spóźniony o 6:05, poza nami wsiada jedna pani, duży plecak dajemy do schowka na dole, my natomiast siadamy przy szybie i niechcący słyszymy rozmowy kierowcy ze "stewardessą": -Kierowca: Wiesz jak stąd wyjechać? (moja uwaga: autobusu PB są wysokie a we Wrocławiu pełno niskich wiaduktów kolejowych) -Panienka: No wiem, a co, jesteś nowy? (przyp. red.: panienka ma lat 20, kierowca ok. 60) -K: no od 2 tygodni jeżdżę. -P: dobra, powiem Ci. Na szczęście miła Pani znała trasę i potem już było łatwo. Do Łodzi docieramy na czas, tam przymusowy postój, dosiada się kilka osób, jakiś Pan (Turek?) negocjuje z kierowcą zakup biletów za Euro, ale nie udaje mu się po 5 minutach walki i idzie szukać kantoru. Potem ruszamy do Warszawy, gdzie chcieliśmy być jak najszybciej, bo przecież godzinę opóźnienia we Wrocławiu złapaliśmy już na starcie z mojej winy. W Warszawie mieliśmy iść blisko Młocin na 11:30 do kościoła, ale jak nasz autobus o 11:10 zjeżdża na A2 na wysokości Grodziska na parking i kierowca ogłasza "5 minut przerwy" już wiem, że będziemy musieli zmienić plany (na szczęście plan B już jest gotowy). O 11:45, planowo, jesteśmy na Młocinach gdzie Marta idzie po duży plecak, a następnie pyta mnie czemu zostawiłem go otwartego. -Jak to otwartego? No motyla noga! Niestety (tutaj przestroga), ktoś dobrał się do naszego plecaka i skanował co też tam można znaleźć (na szczęście nie było tam nic wartościowego, najdroższa rzecz to Mugga
:D). Ponieważ w Warszawie plecak odebraliśmy zaraz po przyjeździe, a we Wrocławiu plecaki wrzucił chłopak z obsługi PB, zamknął luk i stał obok niego, na 99% próba kradzieży nastąpiła w Łodzi i coś mi mówi, że należy ją łączyć z obcokrajowcem koniecznie chcącym kupić bilet za zagraniczną walutę. Lekcja na przyszłość - uważajcie na bagaż w PB. W Warszawie bez zbędnych ciekawostek, lot był o 16:50, ale chciałem być możliwie jak najszybciej na lotnisku, więc spod kościoła na Ursynowie testujemy UBER, którego we Wrocławiu nie mamy, a kod na start w Warszawie oczywiście dzięki F4F miałem. Po chwili przyjeżdża renault clio na wrocławskich tablicach, cóż, nie ma co wybrzydzać, koszt wycieczki z Ursynowa (KEN/Herbsta) na Okęcie 17 zł. Oczywiście na Okęciu jesteśmy dużo za wcześnie i do tego głodni. Z braku lepszych perspektyw nadajemy plecak (tutaj rozczarowanie: "jak to nie macie worków na plecaki" - no kurde nawet w Foz do Iguacu mieli), szybkie security i idziemy czekać na nasz lot do Amsterdamu. Ponieważ LOT nie lubi się z KLM, dostajemy tylko karty pokładowe na pierwszy odcinek, kolejne musimy sobie dorobić w Amsterdamie. To jest mój pierwszy raz na Okęciu, nie mam dużej historii latania, ale kilka lotnisk widziałem (BRU, MUC, FRA, TXL, CDG, kilka w Brazylii) i takiego syfu jak nasze warszawskie to dawno nie uświadczyłem. Nic tam nie ma, a ceny chyba ustawiane pod rodaków wracających po 30 latach pracy w Szikago. Szukamy jedzenia; kanapka z serem za 18 zł nas zniechęca, Marta nie ma ochoty na Marsa/Snickersa, szukamy dalej. Gdzieś przy bramkach jest bistro azjatyckie, nawet wygląda rozsądnie. Przed nami dwie panie, lat ok 50, zamawiają jedzenie, ryż, kawałek mięsa, jakiś sos. Bip - danie leci do mikrofali na dwie minuty (ciekawe ile dni już spędziło na lotnisku), do tego picie i jakieś surówki. Za dwa obiadki na kasie pojawia się 170 zł. Uciekamy stamtąd gdzie pieprz rośnie. W końcu z desperacji kotlet (po)mielony z kaszą i surówką jako zestaw dnia za 26 zł okazuje się jedynym akceptowalnym posiłkiem. Jemy, idziemy na twarde i niewygodne krzesła, czekamy aż nas wpuszczą do E170. Przelot jak przelot, princepolo bez zmian, LOT trzyma formę
:) W AMS nie mamy za dużo czasu bo tylko jakieś 90 minut na przesiadkę, ale widać, że lotnisko jest przemyślane i dzięki temu wszystko idzie sprawnie. Co ciekawe przed boardingiem jest dodatkowe security (skaner "ciała" pt. co masz pod bielizną w pakiecie), a sam boarding trwa długo, ale B777-300LR ma swoją pojemność i jakoś trzeba to załadować. Mamy miejsca 19A i 19B, od okna. Niestety na 19C dosiada się pan sporych rozmiarów, więc dla mnie to będzie ciężka podróż. O ile Marta robi sobie gniazdko do spania w okienku, o tyle ja męczę się całą noc.
Teraz uwagi o KLM: (mam porównanie z AF - ten sam samolot na trasie GRU-CDG rok temu), jedzenie dobre, fotele lepsze niż w AF, ale serwis dużo gorszy. W nocy brak deseru, tylko woda do picia - w AF barek był w zasadzie dostępny przez cały czas. Obsługa w KLM wiekowa (mi to nie przeszkadza, ale generalnie połowa pań w wieku naszych mam). System rozrywki gorszy - słuchawki nauszne ale bez pałąka (więc wiszą na uszach i są słabe), głośna praca samolotu utrudnia słuchanie filmu/muzyki. Filmy albo ENG albo z dziwnymi napisami, więc jak mówią szybko po angielsku i nie ma napisów (nawet ENG) to po prostu połowy się nie zrozumie, bo jest za głośno. Ale ok, mam spać, a nie oglądać filmy. O 15:40, po spokojnym 12-godzinnym locie, lądujemy na płycie lotniska KUL. (po powrocie dowiedziałem się, że mój teść tak się przejął, że przez całą noc siedział na flightradar24.com i obserwował nasz lot).
27.X. 16:00 Nie, to jeszcze nie koniec, KUL to tylko przesiadka. O 21:45 czeka nas lot na Langkawi. Ostatnie możliwe połączenie, tak aby mieć bufor czasowy na KLIA/KLIA2. Terminal KLIA jest wiekowy i nieprzyjemny (jak bardzo to się okazało 10 dni później), wymieniamy więc tylko w kantorze USD na MYR i idziemy na nowy terminal. Transfer między terminalami zapewniają pociągi KLIA Transit i KLIA Express (o nich też później), bilet KLIA<->KLIA2 kosztuje 2MYR, teoretycznie bilet jest wyłącznie na KLIA Transit, ale z tego samego miejsca jedzie też ten drugi pociąg i można też nim pojechać jak akurat się pojawi. Pociągi za dnia i wieczorem jeżdżą co 10-15 minut, podróż trwa 2-3 minuty.
KLIA2 to już zupełnie inna bajka. Nowy terminal, standard zachodni, cała masa sklepów, ogromna część handlowa. Ponieważ jesteśmy zmęczeni i głodni, postanawiamy oddać się naszemu ulubionemu zajęciu, tj. jedzeniu. Po traumie z Okęcia szybko stwierdzamy, że jesteśmy w raju (wracając odwiedzimy to miejsce ponownie ale wtedy zachwyt będzie mniejszy). Trafiamy do jakiegoś giganta, gdzie jest 10+ stanowisk z kuchnią z regionu (osobno tajska, osobno indyjska, osobny ryż, Malezja, makarony, Korea itp). Za obiad i picie (jakaś zimna słodka kawa z czymś jeszcze) dajemy 10MYR od osoby. Jest pyszne. Mamy oboje do jedzenia smażeninę jakąś robioną przy nas (nie mam głowy do ich nazw). Potem na dogrywkę kurczak tandoori i garlic naan. Obłędny.
Najedzeni zwiedzamy lotnisko, ostatnio było jakieś święto i jest dużo dekoracji.
Pierwszy raz jesteśmy w kraju muzułmańskim. Dużo kobiet jest w chustach, ale tylko na głowie, burek praktycznie brak. Za to co krok taki widok - miejsce do modlitwy:
W tym miejscu następuje urwanie filmu Marty i moje próby dodzwonienia się do Polski - wifi na KLIA i KLIA2 jest bardzo stabilne, a skype na polskie numery telefonu za grosze, więc rodzina powiadomiona, bank również (żeby karty nie blokowali).
Na koniec naszej podróży następuje skok na Langkawi przy pomocy AirAsia i A320. Lecimy my oraz 4-5 kolesi, którzy przypominają mi ekipę, z którą 5 lat temu leciałem z KTW do Londynu - wstawieni i wyraźnie pierwszy raz w samolocie. Po lądowaniu oklaski
:) Lotnisko LGK jest maleńkie, dziennie kilka lotów, terminal też malutki, ale jest. Na końcu terminala przy wyjściu, mimo tego, że jest już prawie 23:00, są ciągle otwarte wypożyczalnie samochodów i kiosk taksówkarzy. Kupujemy przejazd do naszego "Seaview Sam's Guesthouse" Na mapie to 5km, na bilecie 18MYR, ale i tak nie było wyboru.
Pensjonat Sama wyglądał nieźle na Booking.com, niejaki Sam szybko po zrobieniu rezerwacji został moim znajomym na Linkedin (na jego prośbę), ale o 23:30 Sam jest wstawiony i nie wszystko rozumie. Na szczęście pojawia się jego pomocnik i prowadzi nas do pokoju. 50MYR za noc bez śniadania. Dawno w takim syfie nie spałem, coś a'la schronisko PTTK w Ustrzykach Górnych 15 lat temu. Nic to, śpimy tam tylko 6 godzin (a i umieramy ze zmęczenia), rano trzeba lecieć na prom z Telaga Terminal (od Sama to 5km po ulicy, damy radę na piechotę, takie jest założenie). Jeszcze fotka od Sama: I pora spać. Komary będą gryzły, bo nie ma jak moskitiery powiesić a okna nie mają szyb. Trudno. Po ponad 30 godzinach w trasie jesteśmy już prawie na miejscu. Dobranoc.
(ciąg dalszy nastąpi, ale nie dzisiaj, jutro przed 5 pobudka, pora dzieciakom pokazać jak wygląda lot samolotem).Odcinek 2. Rajsko i ostro W tej części będzie więcej oglądania zdjęć niż tekstu, tak jakoś wyszło.
28.X. 6:00 U Sama budzimy się wcześnie (o dziwo mimo zmiany strefy czasowej jakoś dajemy radę). Zostawiamy w barze 50MYR za nocleg i idziemy. Pani pyta czy wezwać taksówkę, na co odpowiadamy, że nie. Przecież to tylko 5km, a mamy 2 godziny do odprawy.
Na Koh Lipe - bo to jest nasz cel - można dostać się na dwa łatwo dostępne sposoby (bo pewnie można własnym jachtem, jak ktoś akurat ma). Z Tajlandii (tej opcji nie ma), albo z Langkawi. Z kolei na Langkawi są dwa terminale promowe - duży w Kuah (zwany Kuah Jetty), oraz drugi zwany Telaga. Bilety na jeden i drugi można kupić spokojnie online z dowolnym wyprzedzeniem (o ile promy kursują, a nasz zaczął 20.X. czyli na początku sezonu), cena na jeden i drugi jest podobna i wynosi 1200 THB od osoby w jedną stronę. Drogo, za całą wycieczkę w dwie strony na Lipe zapłaciliśmy z kredytówki ponad 500 zł. Pewnie można taniej z Tajlandii, ale u nas nie było takiej opcji. Ponieważ Kuah jest dokładnie po drugiej stronie wyspy co port lotniczy i apartamenty u Sama, wybór padł na Telaga.
W drodze do Telaga Terminal mija się meczet, który w nocy hałasował (ale na tyle słabo, że nas zmordowanych podróżą nie obudził), oraz miejscową szkołę. Przy szkole, rzecz jasna, stragan z jedzeniem. Ceny "wszystko za 1zł", tj. 1MYR, czy to Nasi Lemak, czy to kilka ciastek, czy to makaronik jakiś. My jeszcze nie czujemy klimatu jedzenia w Malezji (tanio i dobrze), więc z lekką taką nieśmiałością kupujemy jednego Nasi Lemaka. Droga z "miasta" do portu jest ruchliwa, co chwila mija nas czerwona taksówka proponując zabranie, na co ja konsekwentnie odpowiadam NIE. W połowie drogi okazuje się, że nie wygląda ona cały czas tak jak na starcie: tylko jest cały czas w górę i w dół (tego niestety wcześniej nie wiedziałem).
Do portu docieramy po godzinnym marszu, Słońce dopiero wstaje, ale jest już duszno i wilgotno, co utrudnia wędrowanie. Na szczęście stada małp pojawiają się dopiero przy samym porcie. Obok portu jest stacja benzynowa ze sklepem, gdzie kupujemy ciasteczka z orzeszkami i rybkami. Nasz pierwszy malezyjski prowiant wygląda tak: przy czym za te ciastka można by kupić 5 Nasi Lemaków.
Nasi Lemak po odpakowaniu okazuje się być ryżem, z sosem chilli, jajkiem i małymi prażonymi rybkami.
Terminal promowy jest malutki, ale dobrze zorganizowani. Jest rodzina z Francji z dwoma małymi dziewczynkami i sporo Azjatów. Trzeba oddać paszport obsłudze (pierwszy raz to robiłem i miałem pewne opory), paszport jest potem zanoszony do budynku obok gdzie służby malezyjskie dają pieczątkę wyjazdową z Malezji.
Po odprawie musimy znowu oddać paszport (do tego pudełeczka na zdjęciu), który dostaniemy dopiero na Lipe, po tamtejszej procedurze imigracyjnej.
Prom jest stary. Mocno stary. I dość zdezelowany.
Po godzinnej wyciecze, uraczonej filmem na DVD w wersji bez dźwięku, cumujemy do pomostu w zatoce. Prom jest za duży, żeby przybić do brzegu skąd małą łódką zostajemy przetransportowani na plażę (Pattaya Beach), aby tam przejść procedurę imigracyjną.
Co tu mówić. Jesteśmy pierwszy raz w takim miejscu. Jest tak jak w katalogach
:)
Na Koh Lipe nie ma ruchu samochodowego. Tak przynajmniej czytałem w Internecie. Nie jest to do końca prawda, widziałem 3-4 terenowe Toyoty oraz ciężki sprzęt na plaży (niestety, przy Pattaya Beach stacjonowały dwie ogromne barki z materiałami budowlanymi, pracowały buldożery itp). Na szczęście nie dałem się skusić pięknym stronom internetowym resortów z tej plaży (już nawet miałem rezerwację w Mali Beach Resort), bo bym potem mocno tego żałował. To co zapamiętałem z Pattaya Beach (poza barkami i buldożerami): - piasek jest miękki i delikatny jak mąka ziemniaczana - resort stoi na resorcie - w sezonie to miejsce ma szanse przypominać plażę w Międzyzdrojach, niestety
Ponieważ jesteśmy zmęczeni i zdecydowanie nie chcemy dreptać do naszego resortu, bierzemy skuterotaksówkę Taksówka ma tylko 50cm3 więc pod górę ma problemy i trzeba wysiadać. Pchać nie trzeba.
Skuter wiezie nas obok cieszącego się złą sławą wysypiska śmieci (przez cały pobyt nie było czuć tego zapachu), potem kawałek po niebieskiej Walking Street (po prawej stronie żółty szyld to bankomat). Potem skręca przez jakiś walący się mostek, jedzie przez podwórko gdzie biegają kurczaki, stoją rozwalone sedesy i śpi cały dzień starszy gość, by zatrzymać się przy Castaway Resort.
Wybór noclegu na Koh Lipe zajął mi sporo czasu, wiele portali i w końcu chyba Trip Advisor był tym miejscem, które pomogło wybrać ostatecznie, i po 3 dniach na tej wyspie i zwiedzeniu wszystkich zakątków mogę stwierdzić, że był to wybór najlepszy z możliwych.
W resorcie jest restauracja i bar, gdzie można zjeść (nieco drożej niż na mieście), sprawdzić pocztę (internet jest całkiem szybki), napić się drinka. Jest też masaż, joga ale drogo (2x drożej niż w centrum), punkt dla nurków, wypożyczalnia itp. Od razu się nami bardzo zaopiekowali, tutaj coś do picia, tutaj plecaczki do domku, tutaj ręczniki bo domek jeszcze nie gotowy (byliśmy za wcześnie), a może chcemy się kąpać.
No i poszliśmy się kąpać. Żonie uśmiech nie schodził z twarzy przez 2 godziny, zanim weszła do wody, jak była w wodzie, jak wyszła z wody... No po prostu taki stan, którego nigdy wcześniej się nie doświadczało, a który jest super ekstra fajny.
Castaway Resort jest przy Sunrise Beach. Plaża wg mnie jest fajniejsza niż Pattaya, bo przede wszystkim jest tam mniej wszystkiego. Co prawda na wysokości szkoły (na północy wyspy) jest syf i serwis łódeczek dla tubylców, ale na południu gdzie byliśmy było czysto. To, co nam przeszkadzało to piasek, który nie jest przyjemny, bo pełno w nim szczątków rafy koralowej. A co do rafy, to w sumie można sobie ją pooglądać w czasie odpływu po prostu wchodząc do wody.
Jak już się zadomowiliśmy w naszym bungalowie, pora było zwiedzić "miasto" i załatwić wycieczkę na następny dzień. Jest jedna rzecz, która u mnie ewidentnie kojarzy się z wakacjami w dalekich krajach - kokos! Tutaj serwują nieco inaczej niż w Rio, ale są tak samo pyszne:
Koh Lipe w zasadzie to jedna ulica (Walking Street) i to, co od niej odchodzi. Ulica jest dla ułatwienia niebieska, żeby się nie zgubić. W środku dnia knajpki są otwarte i co minutę słychać "taj masaż", "łana taj masaż", ale dopiero w nocy zaczyna tętnić życiem, pojawia się seafood (drogo!), gra muzyka.
Wracając do Castaway. Mamy domek "sea view", na parterze część sanitarna i taras, na górze wielkie łóżko
:) i balkon. Domek wygląda tak: i za 1500THB za noc ma się taki widok: Dla nas dodatkową zaletą było to, że mieliśmy tam otwarty rachunek i na końcu za wszystko co zjedliśmy, bez prowizji, zapłaciłem kartą kredytową (sam nocleg był zapłacony jeszcze z Polski).
Fakt, że wokół wyspy jest rafa koralowa sprawia, że na plaży można znaleźć coś takiego:
Co można robić na Koh Lipe? Poza cieszeniem się sobą
:), pływaniem i jedzeniem, można zorganizować sobie wycieczkę. Za namową Łukasza (bonieq2) poszliśmy w tej sprawia na Pattaya Beach, by za 500THB od osoby wykupić na następny dzień wycieczkę połączoną ze snorkelingiem. W cenie wycieczki był lunch oraz płetwy, maska i rurka. Kupując wycieczkę po południu (zaczęło się chmurzyć), spytałem właściciela firmy co, jeśli będzie padać. Odpowiedział, że nie będzie i wziął od nas pieniądze.
29.X. 8:00 Budzimy się wyspani, w końcu. Patrzymy przez okno, a tam stalowe chmury. No to pięknie. Ciekawe co teraz z naszym rejsem. Szybkie śniadanie przy Walking Street. Nie chcieliśmy prywatnego rejsu (2000THB, bez jedzenia i sprzętu - aha, nie potrafimy się targować :/), więc na nasz jedzie też 4-osobowa rodzina z Azji - mama, tata w piance, synek 6 lat w piance, synek 2 lata bez pianki. I my. Marta wybiera sobie rurkę i maskę po wyglądzie, czego potem żałujemy, bo rurka ładna ale przecieka. Więc oddaję jej swoją i potem przez resztę dnia jestem snorkluję na wdechu.
Ruszamy punktualnie o 9:30. Pogoda dalej nieciekawa, fale spore, łódką rzuca na tych falach, a ja w duchu żałuję zmarnowanych 1000THB i zastanawiam się co zrobię jak plecak z całym naszym sprzętem będzie tonął. Po 30 minutach docieramy na pierwszy site do nurkowania, gdzie cumuje już sporo łodzi. Jest to w środku morza, woda głęboka na 10-15 metrów, wszyscy zakładają kapoki i nurkują. Nam się to nie do końca podoba, bo nic nie wiemy o tym ani jak ani co ani gdzie. Na razie szału nie ma. Po 30 minutach jedziemy w kolejne miejsce. Nagle
:) chmury znikają i pojawia się ostre słońce, więc pospiesznie smarujemy się kremem z filtrem i wskakujemy do wody. Jest głęboko na 3 metry, rafa pod nami, rybki pływają nam wokół. To jest to. W końcu łapiemy na czym to polega. Po 30 minutach kolejna wysepka. Jakaś dziwna, taka z kamieniami i jakimś miłym panem w mundurze. Miły pan mówi, że jest to park narodowy i trzeba zapłacić 200THB od głowy za wstęp. To mu mówię, że nie chcę na tę wyspę wchodzić, ale to nie działa - inne wyspy też są parkiem narodowym. Szkoda, że organizator wycieczki mi tego nie powiedział, bo jakbym nie miał przy sobie gotówki, to byłby klops.
Potem robi się dość monotonnie: 5 minut płyniemy, 30 minut taplania się w wodzie:
Na jednej plaży jest postój 60 minut na obiad i fotki, są huśtawki na plaży, łódeczki, turkusowa woda... Wracamy z wycieczki około 16-tej. Tutaj mała sugestia - jeśli już smarujecie się kremem z filtrem (my akurat jesteśmy z gatunku bladych i opalających się na czerwono), to przy snorklowaniu trzeba pamiętać o tej części ciała, która zwykle jest pod wodą
:).
Wieczorem robimy sobie jeszcze jeden wypad na miasto - kolacja z seafood (drogo, ale trudno, 300THB za krewetkę), w knajpach można wybierać sobie jedzenie z akwarium lub specjalnych pojemników, w klepach produkty znajome, a w butelkach paliwo do skuterów.
30.X. 08:00 Pora wracać na Langkawi. Prom jest o 15:30, ale mamy się z paszportami zameldować miedzy 13 a 14. Rano jemy śniadanie w naszym resorcie, potem plaża, plaża, plaża. Potem idziemy załatwić sprawy paszportowe, zostawiamy plecak z innymi bagażami w "przystani" i mamy do załatwienia jeszcze 2 rzeczy - Pad Thai oraz "taj masaż". Masaż można zrobić za 200-300THB (za 60 minut). Powiem, że było to osobliwe doznanie, ale więcej nie chcę. Nie było to ani relaksujące, ani miłe, odhaczone, zaliczone, starczy. Żegnamy Koh Lipe i odpływamy tym samym zdezelowanym promem. Coś mi mówi, że jeszcze tu kiedyś wrócimy.
Aha - co do tytułu. Ostro: pierwszego dnia idziemy na obiad. Marta znajduje Papaya Salad. No ok, papaję znam z Brazylii, może to coś podobnego do mango salad. Zamawiamy. Dwie wersje. Standardową, i z niebieskim krabem. Ta pierwsza nie dość, że bardziej przypomina białą kapustę niż papaję, jest tak ostra, że dawno czegoś tak strasznie ostrego nie jadłem i z każdym widelcem ból jest trudny do opanowania. Ta druga ma na sobie surowe odnóża kraba i jakoś mnie nie kręci, Marta twierdzi, że krabowa nie jest ostra. Do sałatki jest ostra tajska zupa z owocami tamaryndowca. Jest tak ostro, że nic nie pomaga, nawet mango lassi. Drugiego dnia na kolację zamawiamy sałatkę z mango. Znowu jest ostra, nie tak jak papaya, ale i tak. I jeszcze moje kulinarne odkrycie: mango sticky rice. Rewelacja.Odcinek 3. Langkawi Permata Kedah - Langkawi, Klejnot Kedah
30.X. 18:00 Wracamy na Langkawi tą samą drogą, którą dwa dni temu dotarliśmy na Koh Lipe. Na miejscu jesteśmy ok. 18:00, jest jeszcze jasno (dla spostrzegawczych wyjaśnienie, w Tajlandii jest jedna godzina "do tyłu" względem Malezji, więc jak płynęliśmy na Koh Lipe to ruszyliśmy o 9:00 i po godzinie dalej była 9:00 w Tajlandii, ale jak wracaliśmy to rejs trwał godzinę, a zjadł z zegarka dwie). Tym razem już wiemy, że nie chcemy iść piechotą, zwłaszcza, że w tej szerokości geograficznej od zachodu słońca do zmroku upływa zdecydowanie mniej czasu niż w Polsce. Ponieważ komunikacja miejska na Langkawi nie istnieje (a przynajmniej tak twierdzą wszystkie przewodniki), a nie chcemy eksperymentować z łapaniem stopa, zostaje taksówka. Po przybyciu na ląd trzeba iść do tego samego urzędnika po pieczątkę, co przed wyjazdem. Po otrzymaniu pieczątki dopada nas grupka taksówkarzy, już wiem jak się to skończy, ale nie mam chęci negocjować z żoną, a próby negocjacji z taksówkarzem kończą się tekstem "this is fixed price". Więc fixed price za 5 km (mniej więcej musimy się dostać w okolice, z której 2 dni temu wyszliśmy od Sama) to 26 MYR (stawki jak we Wrocławiu). Na pocieszenie okazuje się, że mapka z Airbnb jest niedokładna i nigdy w życiu byśmy tam sami nie trafili, a nasz kierowca po paru minutach błądzenia dzwoni ze swojego telefonu do naszego hosta i ustala miejsce, do którego mamy trafić. (Wieczorem mój telefon łapie WiFi i pocieszenie mi przechodzi, bo na WhatsApp mam informację od hosta, że mam podać o której dokładnie przypływamy bo on chce nas odebrać z portu. Cholera, trudno, kasa wtopiona).
Naszym hostem jest Mk i jego A small cozy 3 bedroom home. Za 60 zł za noc mamy cały domek do dyspozycji - 3 sypialnie, salon, kuchnia, łazienka. Standard raczej niski, jeden pokój od dawna nie wietrzony, ale wszędzie moskitiery, wentylatory, adaptery gniazdek z ichniego na dowolny. Internet jest w jego głównym domu (gdzie wynajmuje pokoje współdzielone), ale to 2 minuty od naszego domku. Aha, okazuje się, że mieszkamy 100m od rudery Sama, no niech będzie i tak.
Zanim dotarliśmy na Langkawi, mieliśmy kilka założeń: zwiedzimy wyspę ze skutera - to raz, pojedziemy na night market na jedzenie - to dwa. Nocne markety na Langkawi mają to do siebie, że każdego dnia odbywają się w innej części wyspy. Dzisiaj - w czwartek, market jest 3 km od nas, między lotniskiem (my jesteśmy nieco na północ od lotniska), a Pentai Cenang. Wypożyczenie skutera kosztuje 35MYR za 24h, więc bierzemy skuter już teraz, w czwartek wieczorem. Po chwili mamy już go przyprowadzonego, wszystko załatwia nasz host Mk, więc nie musimy nic nikomu pokazywać (paszporty, prawa jazdy itp), po prostu w 5 minut mamy nowy skuter Yamaha i dwa kaski. Niestety zanim my skończymy nasz prysznic, pojawia się shower z nieba i leje przez 2h. Z wyjazdu na targ nici. Idziemy do kwatery głównej Mk skorzystać z internetu i zadzwonić przez Skype do Polski (wszystko działa super) i czekamy, aż w końcu przestanie padać. Przestaje, więc idziemy szukać jedzenia na miejscu. Mamy do wyboru pustą jadłodajnię w stylu economicznym, vis-a-vis restaurację z logo Halal (ale w środku sami muzułmanie elegancko ubrani, więc raczej nas nie wpuszczą) i coś chińskiego. No to do chińczyków. Nie jest najtaniej (Mk nam powiedział, że tutaj 7MYR za danie to już dużo), kaczka pieczona dla dwojga to 50MYR (!), ale jesteśmy głodni i nie mamy wyboru - bierzemy co dają (w knajpie jest ogromny wybór seafood, ale wszystko płatne wg wagi, a doświadczenie mi mówi, żeby unikać takich ofert bo potrafią kosztować więcej niż się planuje - kaczka na szczęście ma cenę z góry znaną). Do kaczki ryż, makaron, picie. Jedzenie jest bardzo, ale to bardzo smaczne. Idziemy spać, jutro czeka nas długi i pracowity dzień.
31.X. 9:00 Ten dzień będzie dniem na dwóch kółkach. Chcemy objechać wyspę i zaliczyć wszystkie punkty zaznaczone na mapie dla turystów. Jedziemy najpierw na południe, w stronę Pentai Cenang (czyt. Międzyzdroje). W tym miejscu szybki kokos na plaży (3MYR) i konsumpcja zakupionych pod naszym domem Nasi Lemaków i słodkości (wszystko za 1MYR) i uciekamy - nie nasz klimat. Pełno centrów handlowych (przypominam - Langkawi jest strefą wolnocłową), na plaży dmuchane banany i skutery do wynajęcia, nic ciekawego. Z Pentai Cenang jedziemy południowym brzegiem wyspy na wschód - do Kuah. Kuah jest największym miastem na Langkawi, o którym nasz przewodnik pisze, że jedyny powód aby tam pójść to bankomat. Nam też się nie podoba, duży ruch, w porcie tłoczno. Robimy sobie 5 minut przerwy na ławeczce w tamtejszym jachtklubie i jedziemy dalej, tym razem na północ. Langkawi, z perspektywy drogi asfaltowej jest dość monotonne. Wprawdzie można na drodze spotkać 1.5m jaszczurkę albo żółwia, ale generalnie wygląda to tak, że jest osada 4-5 domów, potem łąka/las/palmy, kolejna osada itd. W każdej takiej osadzie będzie zawsze co najmniej jedno stoisko z jedzeniem. Jest gorąco, więc aby się nie odwodnić
:) zatrzymujemy się na kolejnego kokosa. Miła pani zaprasza nas do stolika i proponuje jeszcze jedną potrawę. Marta zamawia, zjeść muszę ja. Potrawa jest bardzo oryginalna, jakbym miał ją powtórzyć w Polsce z tego co można tutaj kupić to byłby to 1cm plaster kalarepy, posmarowany powidłami z chilli i posypany orzeszkami ziemnymi. Całość pokrojona w zgrabne kosteczki. Pani mówi troszkę po angielsku, chce sobie z nami robić zdjęcia swoim telefonem, telefonem 5-letniej córki (obie mają ogromne smartfony). Córeczka, w tej osadzie na końcu świata, ma na ręce taką samą bransoletkę z gumeczek jak wszystkie dziewczynki w przedszkolu naszych córek w Polsce. Ot globalizacja.
Jedziemy dalej, skręcając z głównej drogi można dojechać do ładnego wodospadu, gdzie zjadamy owoce smażone w cieście zakupione przed chwilą w kolejnym straganie (później się okazało, że jednym z owoców był durian).
Kolejnym punktem na naszej mapie jest Black Sand Beach: Chodzenie po tym jest dość zabawne, czujesz piasek, widzisz co innego. W morzu jednak nikt się nie kąpie (poza rodziną Rosjan). Niedługo po wizycie na czarnej plaży zaczynamy rozglądać się za jedzeniem i zatrzymujemy się w pierwszym możliwym punkcie. Knajpa przy drodze, 3-4 tubylców, pani za ladą. Cen brak, pani nakłada ryż na talerz a sosy/mięso/ryby sobie dobieramy sami. Za dwa talerze jedzenia + 2 puszki napojów gazowanych płacimy łącznie 12MYR. Dobry deal. Jedzenie pyszne!
Po obiedzie udajemy się w ostatnie miejsce zaplanowane na ten dzień - do Oriental Village. Mijamy po drodze Langkawi Craft Center, gdzie żona namawia mnie na obraz malowany w technice batiku. Cena w galerii wy Craft Center 500MYR, stargowana na 200MYR. Przy okazji autor pokazuje jak się to robi i opowiada o technice wykonywania takich prac (namalowanie dużego obrazu to 2-3 tygodnie pracy). Niestety pani ze stoiska obok, która sprzedaje szale i chusty jedwabne, targować się nie chce. Trudno, poszukamy gdzie indziej.
Z Oriental Village można przy użyciu Langkawi Cable Car wjechać sobie kolejką linową na górę i podziwiać piękne widoki na całą wyspę. Jest to miejsce polecane w przewodnikach, ale z uwagi na to, że Sky Bridge jest w remoncie, rezygnujemy więc z tej atrakcji. Dla zdesperowanych jest np. przejażdżka na słoniu, ale to nie nasz klimat. Jest też dużo sklepów ze wszystkim co się da, jest plac zabaw i oczko wodne z rybkami i potworem.
Nieopodal Oriental Village jest wodospad i jeziorka (Seven Wells), trzeba iść ostro pod górę, nam sił brakuje w połowie więc dochodzimy tylko do wodospadu.
Na północy sunrise jest coś dla backpackersow. Ale sprawdź Castaway bo my mieliśmy domek z tych drogich a spotkany na miejscu Polak płacił za domek w ogrodzie 1/3 tego co my.
Po Brazylii z niemowlakiem w ubiegłym roku, przyszedł czas na podróż poślubną 9 lat po ślubie :), czyli wyjazd bez dzieci do Malezji (i odwiedziny w Tajlandii). W tym wątku postaram się w kilku odcinkach napisać, i o ile to możliwe dorzucić zdjęcia, o tym co zapamiętaliśmy z tego wyjazdu.
Odcinek 1. Dojazd
Wprawdzie sam lot z Europy w tamte regiony zajmuje ok 12h, nam cała podróż zajęła dużo więcej.
26.X. 5:00
Zaczęło się falstartem - PolskiBus z Wrocławia. Wyszło głupio i zabawnie, bo trafiła nam się w tamten weekend zmiana czasu. W domu wszystkie zegarki nastawione na dobrą godzinę, z zapasem. Na PKS we Wrocławiu jesteśmy 4:40, wszystko pasuje. O 4:50 podjeżdża autobus, P4 Praga-Warszawa, około 10-15 ludzi na peronie, stajemy w kolejce i Pani mówi, że nie ma nas na liście. Pani co nie przestawiła zegarka też nie ma. Ale nas? Jak to? Niemożliwe!
No i niestety możliwe. Coś mi się pomyliło z inną podróżą Marty do Warszawy, i akurat ten wyjazd był kupiony na 6:00, co było oczywiście na wydruku biletu, ale czego nie przeczytałem dzień wcześniej. Trudno, idziemy na PKP na herbatę (zawsze śmieję się z tych co w niedzielę po zmianie czasu sobie nie radzą z rzeczywistością, a sam się na to złapałem, choć zegarki mi dobrze chodziły). Cała sytuacja utrudni nam nieco dalszą podróż, ale nic już nie da się zrobić. P4 o 5:00 odjeżdża załadowany w 30% bez nas. Kolejny podjeżdża spóźniony o 6:05, poza nami wsiada jedna pani, duży plecak dajemy do schowka na dole, my natomiast siadamy przy szybie i niechcący słyszymy rozmowy kierowcy ze "stewardessą":
-Kierowca: Wiesz jak stąd wyjechać? (moja uwaga: autobusu PB są wysokie a we Wrocławiu pełno niskich wiaduktów kolejowych)
-Panienka: No wiem, a co, jesteś nowy? (przyp. red.: panienka ma lat 20, kierowca ok. 60)
-K: no od 2 tygodni jeżdżę.
-P: dobra, powiem Ci.
Na szczęście miła Pani znała trasę i potem już było łatwo. Do Łodzi docieramy na czas, tam przymusowy postój, dosiada się kilka osób, jakiś Pan (Turek?) negocjuje z kierowcą zakup biletów za Euro, ale nie udaje mu się po 5 minutach walki i idzie szukać kantoru. Potem ruszamy do Warszawy, gdzie chcieliśmy być jak najszybciej, bo przecież godzinę opóźnienia we Wrocławiu złapaliśmy już na starcie z mojej winy. W Warszawie mieliśmy iść blisko Młocin na 11:30 do kościoła, ale jak nasz autobus o 11:10 zjeżdża na A2 na wysokości Grodziska na parking i kierowca ogłasza "5 minut przerwy" już wiem, że będziemy musieli zmienić plany (na szczęście plan B już jest gotowy). O 11:45, planowo, jesteśmy na Młocinach gdzie Marta idzie po duży plecak, a następnie pyta mnie czemu zostawiłem go otwartego. -Jak to otwartego? No motyla noga! Niestety (tutaj przestroga), ktoś dobrał się do naszego plecaka i skanował co też tam można znaleźć (na szczęście nie było tam nic wartościowego, najdroższa rzecz to Mugga :D). Ponieważ w Warszawie plecak odebraliśmy zaraz po przyjeździe, a we Wrocławiu plecaki wrzucił chłopak z obsługi PB, zamknął luk i stał obok niego, na 99% próba kradzieży nastąpiła w Łodzi i coś mi mówi, że należy ją łączyć z obcokrajowcem koniecznie chcącym kupić bilet za zagraniczną walutę. Lekcja na przyszłość - uważajcie na bagaż w PB.
W Warszawie bez zbędnych ciekawostek, lot był o 16:50, ale chciałem być możliwie jak najszybciej na lotnisku, więc spod kościoła na Ursynowie testujemy UBER, którego we Wrocławiu nie mamy, a kod na start w Warszawie oczywiście dzięki F4F miałem. Po chwili przyjeżdża renault clio na wrocławskich tablicach, cóż, nie ma co wybrzydzać, koszt wycieczki z Ursynowa (KEN/Herbsta) na Okęcie 17 zł. Oczywiście na Okęciu jesteśmy dużo za wcześnie i do tego głodni.
Z braku lepszych perspektyw nadajemy plecak (tutaj rozczarowanie: "jak to nie macie worków na plecaki" - no kurde nawet w Foz do Iguacu mieli), szybkie security i idziemy czekać na nasz lot do Amsterdamu. Ponieważ LOT nie lubi się z KLM, dostajemy tylko karty pokładowe na pierwszy odcinek, kolejne musimy sobie dorobić w Amsterdamie.
To jest mój pierwszy raz na Okęciu, nie mam dużej historii latania, ale kilka lotnisk widziałem (BRU, MUC, FRA, TXL, CDG, kilka w Brazylii) i takiego syfu jak nasze warszawskie to dawno nie uświadczyłem. Nic tam nie ma, a ceny chyba ustawiane pod rodaków wracających po 30 latach pracy w Szikago. Szukamy jedzenia; kanapka z serem za 18 zł nas zniechęca, Marta nie ma ochoty na Marsa/Snickersa, szukamy dalej. Gdzieś przy bramkach jest bistro azjatyckie, nawet wygląda rozsądnie. Przed nami dwie panie, lat ok 50, zamawiają jedzenie, ryż, kawałek mięsa, jakiś sos. Bip - danie leci do mikrofali na dwie minuty (ciekawe ile dni już spędziło na lotnisku), do tego picie i jakieś surówki. Za dwa obiadki na kasie pojawia się 170 zł. Uciekamy stamtąd gdzie pieprz rośnie.
W końcu z desperacji kotlet (po)mielony z kaszą i surówką jako zestaw dnia za 26 zł okazuje się jedynym akceptowalnym posiłkiem. Jemy, idziemy na twarde i niewygodne krzesła, czekamy aż nas wpuszczą do E170.
Przelot jak przelot, princepolo bez zmian, LOT trzyma formę :)
W AMS nie mamy za dużo czasu bo tylko jakieś 90 minut na przesiadkę, ale widać, że lotnisko jest przemyślane i dzięki temu wszystko idzie sprawnie. Co ciekawe przed boardingiem jest dodatkowe security (skaner "ciała" pt. co masz pod bielizną w pakiecie), a sam boarding trwa długo, ale B777-300LR ma swoją pojemność i jakoś trzeba to załadować.
Mamy miejsca 19A i 19B, od okna. Niestety na 19C dosiada się pan sporych rozmiarów, więc dla mnie to będzie ciężka podróż. O ile Marta robi sobie gniazdko do spania w okienku, o tyle ja męczę się całą noc.
Teraz uwagi o KLM: (mam porównanie z AF - ten sam samolot na trasie GRU-CDG rok temu), jedzenie dobre, fotele lepsze niż w AF, ale serwis dużo gorszy. W nocy brak deseru, tylko woda do picia - w AF barek był w zasadzie dostępny przez cały czas. Obsługa w KLM wiekowa (mi to nie przeszkadza, ale generalnie połowa pań w wieku naszych mam). System rozrywki gorszy - słuchawki nauszne ale bez pałąka (więc wiszą na uszach i są słabe), głośna praca samolotu utrudnia słuchanie filmu/muzyki. Filmy albo ENG albo z dziwnymi napisami, więc jak mówią szybko po angielsku i nie ma napisów (nawet ENG) to po prostu połowy się nie zrozumie, bo jest za głośno. Ale ok, mam spać, a nie oglądać filmy. O 15:40, po spokojnym 12-godzinnym locie, lądujemy na płycie lotniska KUL.
(po powrocie dowiedziałem się, że mój teść tak się przejął, że przez całą noc siedział na flightradar24.com i obserwował nasz lot).
27.X. 16:00
Nie, to jeszcze nie koniec, KUL to tylko przesiadka. O 21:45 czeka nas lot na Langkawi. Ostatnie możliwe połączenie, tak aby mieć bufor czasowy na KLIA/KLIA2. Terminal KLIA jest wiekowy i nieprzyjemny (jak bardzo to się okazało 10 dni później), wymieniamy więc tylko w kantorze USD na MYR i idziemy na nowy terminal. Transfer między terminalami zapewniają pociągi KLIA Transit i KLIA Express (o nich też później), bilet KLIA<->KLIA2 kosztuje 2MYR, teoretycznie bilet jest wyłącznie na KLIA Transit, ale z tego samego miejsca jedzie też ten drugi pociąg i można też nim pojechać jak akurat się pojawi. Pociągi za dnia i wieczorem jeżdżą co 10-15 minut, podróż trwa 2-3 minuty.
KLIA2 to już zupełnie inna bajka. Nowy terminal, standard zachodni, cała masa sklepów, ogromna część handlowa. Ponieważ jesteśmy zmęczeni i głodni, postanawiamy oddać się naszemu ulubionemu zajęciu, tj. jedzeniu. Po traumie z Okęcia szybko stwierdzamy, że jesteśmy w raju (wracając odwiedzimy to miejsce ponownie ale wtedy zachwyt będzie mniejszy). Trafiamy do jakiegoś giganta, gdzie jest 10+ stanowisk z kuchnią z regionu (osobno tajska, osobno indyjska, osobny ryż, Malezja, makarony, Korea itp). Za obiad i picie (jakaś zimna słodka kawa z czymś jeszcze) dajemy 10MYR od osoby. Jest pyszne. Mamy oboje do jedzenia smażeninę jakąś robioną przy nas (nie mam głowy do ich nazw). Potem na dogrywkę kurczak tandoori i garlic naan. Obłędny.
Najedzeni zwiedzamy lotnisko, ostatnio było jakieś święto i jest dużo dekoracji.
Pierwszy raz jesteśmy w kraju muzułmańskim. Dużo kobiet jest w chustach, ale tylko na głowie, burek praktycznie brak. Za to co krok taki widok - miejsce do modlitwy:
W tym miejscu następuje urwanie filmu Marty i moje próby dodzwonienia się do Polski - wifi na KLIA i KLIA2 jest bardzo stabilne, a skype na polskie numery telefonu za grosze, więc rodzina powiadomiona, bank również (żeby karty nie blokowali).
Na koniec naszej podróży następuje skok na Langkawi przy pomocy AirAsia i A320. Lecimy my oraz 4-5 kolesi, którzy przypominają mi ekipę, z którą 5 lat temu leciałem z KTW do Londynu - wstawieni i wyraźnie pierwszy raz w samolocie. Po lądowaniu oklaski :)
Lotnisko LGK jest maleńkie, dziennie kilka lotów, terminal też malutki, ale jest. Na końcu terminala przy wyjściu, mimo tego, że jest już prawie 23:00, są ciągle otwarte wypożyczalnie samochodów i kiosk taksówkarzy. Kupujemy przejazd do naszego "Seaview Sam's Guesthouse" Na mapie to 5km, na bilecie 18MYR, ale i tak nie było wyboru.
Pensjonat Sama wyglądał nieźle na Booking.com, niejaki Sam szybko po zrobieniu rezerwacji został moim znajomym na Linkedin (na jego prośbę), ale o 23:30 Sam jest wstawiony i nie wszystko rozumie. Na szczęście pojawia się jego pomocnik i prowadzi nas do pokoju. 50MYR za noc bez śniadania. Dawno w takim syfie nie spałem, coś a'la schronisko PTTK w Ustrzykach Górnych 15 lat temu. Nic to, śpimy tam tylko 6 godzin (a i umieramy ze zmęczenia), rano trzeba lecieć na prom z Telaga Terminal (od Sama to 5km po ulicy, damy radę na piechotę, takie jest założenie).
Jeszcze fotka od Sama:
I pora spać. Komary będą gryzły, bo nie ma jak moskitiery powiesić a okna nie mają szyb. Trudno.
Po ponad 30 godzinach w trasie jesteśmy już prawie na miejscu. Dobranoc.
(ciąg dalszy nastąpi, ale nie dzisiaj, jutro przed 5 pobudka, pora dzieciakom pokazać jak wygląda lot samolotem).Odcinek 2. Rajsko i ostro
W tej części będzie więcej oglądania zdjęć niż tekstu, tak jakoś wyszło.
28.X. 6:00
U Sama budzimy się wcześnie (o dziwo mimo zmiany strefy czasowej jakoś dajemy radę). Zostawiamy w barze 50MYR za nocleg i idziemy. Pani pyta czy wezwać taksówkę, na co odpowiadamy, że nie. Przecież to tylko 5km, a mamy 2 godziny do odprawy.
Na Koh Lipe - bo to jest nasz cel - można dostać się na dwa łatwo dostępne sposoby (bo pewnie można własnym jachtem, jak ktoś akurat ma). Z Tajlandii (tej opcji nie ma), albo z Langkawi. Z kolei na Langkawi są dwa terminale promowe - duży w Kuah (zwany Kuah Jetty), oraz drugi zwany Telaga. Bilety na jeden i drugi można kupić spokojnie online z dowolnym wyprzedzeniem (o ile promy kursują, a nasz zaczął 20.X. czyli na początku sezonu), cena na jeden i drugi jest podobna i wynosi 1200 THB od osoby w jedną stronę. Drogo, za całą wycieczkę w dwie strony na Lipe zapłaciliśmy z kredytówki ponad 500 zł. Pewnie można taniej z Tajlandii, ale u nas nie było takiej opcji. Ponieważ Kuah jest dokładnie po drugiej stronie wyspy co port lotniczy i apartamenty u Sama, wybór padł na Telaga.
W drodze do Telaga Terminal mija się meczet, który w nocy hałasował (ale na tyle słabo, że nas zmordowanych podróżą nie obudził), oraz miejscową szkołę. Przy szkole, rzecz jasna, stragan z jedzeniem. Ceny "wszystko za 1zł", tj. 1MYR, czy to Nasi Lemak, czy to kilka ciastek, czy to makaronik jakiś. My jeszcze nie czujemy klimatu jedzenia w Malezji (tanio i dobrze), więc z lekką taką nieśmiałością kupujemy jednego Nasi Lemaka.
Droga z "miasta" do portu jest ruchliwa, co chwila mija nas czerwona taksówka proponując zabranie, na co ja konsekwentnie odpowiadam NIE. W połowie drogi okazuje się, że nie wygląda ona cały czas tak jak na starcie:
tylko jest cały czas w górę i w dół (tego niestety wcześniej nie wiedziałem).
Do portu docieramy po godzinnym marszu, Słońce dopiero wstaje, ale jest już duszno i wilgotno, co utrudnia wędrowanie. Na szczęście stada małp pojawiają się dopiero przy samym porcie. Obok portu jest stacja benzynowa ze sklepem, gdzie kupujemy ciasteczka z orzeszkami i rybkami. Nasz pierwszy malezyjski prowiant wygląda tak:
przy czym za te ciastka można by kupić 5 Nasi Lemaków.
Nasi Lemak po odpakowaniu okazuje się być ryżem, z sosem chilli, jajkiem i małymi prażonymi rybkami.
Terminal promowy jest malutki, ale dobrze zorganizowani. Jest rodzina z Francji z dwoma małymi dziewczynkami i sporo Azjatów. Trzeba oddać paszport obsłudze (pierwszy raz to robiłem i miałem pewne opory), paszport jest potem zanoszony do budynku obok gdzie służby malezyjskie dają pieczątkę wyjazdową z Malezji.
Po odprawie musimy znowu oddać paszport (do tego pudełeczka na zdjęciu), który dostaniemy dopiero na Lipe, po tamtejszej procedurze imigracyjnej.
Prom jest stary. Mocno stary. I dość zdezelowany.
Po godzinnej wyciecze, uraczonej filmem na DVD w wersji bez dźwięku, cumujemy do pomostu w zatoce. Prom jest za duży, żeby przybić do brzegu
skąd małą łódką zostajemy przetransportowani na plażę (Pattaya Beach), aby tam przejść procedurę imigracyjną.
Co tu mówić. Jesteśmy pierwszy raz w takim miejscu. Jest tak jak w katalogach :)
Na Koh Lipe nie ma ruchu samochodowego. Tak przynajmniej czytałem w Internecie. Nie jest to do końca prawda, widziałem 3-4 terenowe Toyoty oraz ciężki sprzęt na plaży (niestety, przy Pattaya Beach stacjonowały dwie ogromne barki z materiałami budowlanymi, pracowały buldożery itp). Na szczęście nie dałem się skusić pięknym stronom internetowym resortów z tej plaży (już nawet miałem rezerwację w Mali Beach Resort), bo bym potem mocno tego żałował.
To co zapamiętałem z Pattaya Beach (poza barkami i buldożerami):
- piasek jest miękki i delikatny jak mąka ziemniaczana
- resort stoi na resorcie
- w sezonie to miejsce ma szanse przypominać plażę w Międzyzdrojach, niestety
Ponieważ jesteśmy zmęczeni i zdecydowanie nie chcemy dreptać do naszego resortu, bierzemy skuterotaksówkę
Taksówka ma tylko 50cm3 więc pod górę ma problemy i trzeba wysiadać. Pchać nie trzeba.
Skuter wiezie nas obok cieszącego się złą sławą wysypiska śmieci (przez cały pobyt nie było czuć tego zapachu), potem kawałek po niebieskiej Walking Street
(po prawej stronie żółty szyld to bankomat). Potem skręca przez jakiś walący się mostek, jedzie przez podwórko gdzie biegają kurczaki, stoją rozwalone sedesy i śpi cały dzień starszy gość, by zatrzymać się przy Castaway Resort.
Wybór noclegu na Koh Lipe zajął mi sporo czasu, wiele portali i w końcu chyba Trip Advisor był tym miejscem, które pomogło wybrać ostatecznie, i po 3 dniach na tej wyspie i zwiedzeniu wszystkich zakątków mogę stwierdzić, że był to wybór najlepszy z możliwych.
W resorcie jest restauracja i bar, gdzie można zjeść (nieco drożej niż na mieście), sprawdzić pocztę (internet jest całkiem szybki), napić się drinka. Jest też masaż, joga ale drogo (2x drożej niż w centrum), punkt dla nurków, wypożyczalnia itp. Od razu się nami bardzo zaopiekowali, tutaj coś do picia, tutaj plecaczki do domku, tutaj ręczniki bo domek jeszcze nie gotowy (byliśmy za wcześnie), a może chcemy się kąpać.
No i poszliśmy się kąpać. Żonie uśmiech nie schodził z twarzy przez 2 godziny, zanim weszła do wody, jak była w wodzie, jak wyszła z wody... No po prostu taki stan, którego nigdy wcześniej się nie doświadczało, a który jest super ekstra fajny.
Castaway Resort jest przy Sunrise Beach. Plaża wg mnie jest fajniejsza niż Pattaya, bo przede wszystkim jest tam mniej wszystkiego. Co prawda na wysokości szkoły (na północy wyspy) jest syf i serwis łódeczek dla tubylców, ale na południu gdzie byliśmy było czysto. To, co nam przeszkadzało to piasek, który nie jest przyjemny, bo pełno w nim szczątków rafy koralowej. A co do rafy, to w sumie można sobie ją pooglądać w czasie odpływu po prostu wchodząc do wody.
Jak już się zadomowiliśmy w naszym bungalowie, pora było zwiedzić "miasto" i załatwić wycieczkę na następny dzień. Jest jedna rzecz, która u mnie ewidentnie kojarzy się z wakacjami w dalekich krajach - kokos! Tutaj serwują nieco inaczej niż w Rio, ale są tak samo pyszne:
Koh Lipe w zasadzie to jedna ulica (Walking Street) i to, co od niej odchodzi. Ulica jest dla ułatwienia niebieska, żeby się nie zgubić. W środku dnia knajpki są otwarte i co minutę słychać "taj masaż", "łana taj masaż", ale dopiero w nocy zaczyna tętnić życiem, pojawia się seafood (drogo!), gra muzyka.
Wracając do Castaway. Mamy domek "sea view", na parterze część sanitarna i taras, na górze wielkie łóżko :) i balkon.
Domek wygląda tak:
i za 1500THB za noc ma się taki widok:
Dla nas dodatkową zaletą było to, że mieliśmy tam otwarty rachunek i na końcu za wszystko co zjedliśmy, bez prowizji, zapłaciłem kartą kredytową (sam nocleg był zapłacony jeszcze z Polski).
Fakt, że wokół wyspy jest rafa koralowa sprawia, że na plaży można znaleźć coś takiego:
Co można robić na Koh Lipe? Poza cieszeniem się sobą :), pływaniem i jedzeniem, można zorganizować sobie wycieczkę.
Za namową Łukasza (bonieq2) poszliśmy w tej sprawia na Pattaya Beach, by za 500THB od osoby wykupić na następny dzień wycieczkę połączoną ze snorkelingiem. W cenie wycieczki był lunch oraz płetwy, maska i rurka. Kupując wycieczkę po południu (zaczęło się chmurzyć), spytałem właściciela firmy co, jeśli będzie padać. Odpowiedział, że nie będzie i wziął od nas pieniądze.
29.X. 8:00
Budzimy się wyspani, w końcu. Patrzymy przez okno, a tam stalowe chmury. No to pięknie. Ciekawe co teraz z naszym rejsem. Szybkie śniadanie przy Walking Street. Nie chcieliśmy prywatnego rejsu (2000THB, bez jedzenia i sprzętu - aha, nie potrafimy się targować :/), więc na nasz jedzie też 4-osobowa rodzina z Azji - mama, tata w piance, synek 6 lat w piance, synek 2 lata bez pianki. I my. Marta wybiera sobie rurkę i maskę po wyglądzie, czego potem żałujemy, bo rurka ładna ale przecieka. Więc oddaję jej swoją i potem przez resztę dnia jestem snorkluję na wdechu.
Ruszamy punktualnie o 9:30. Pogoda dalej nieciekawa, fale spore, łódką rzuca na tych falach, a ja w duchu żałuję zmarnowanych 1000THB i zastanawiam się co zrobię jak plecak z całym naszym sprzętem będzie tonął. Po 30 minutach docieramy na pierwszy site do nurkowania, gdzie cumuje już sporo łodzi. Jest to w środku morza, woda głęboka na 10-15 metrów, wszyscy zakładają kapoki i nurkują. Nam się to nie do końca podoba, bo nic nie wiemy o tym ani jak ani co ani gdzie. Na razie szału nie ma.
Po 30 minutach jedziemy w kolejne miejsce. Nagle :) chmury znikają i pojawia się ostre słońce, więc pospiesznie smarujemy się kremem z filtrem i wskakujemy do wody. Jest głęboko na 3 metry, rafa pod nami, rybki pływają nam wokół. To jest to. W końcu łapiemy na czym to polega.
Po 30 minutach kolejna wysepka. Jakaś dziwna, taka z kamieniami i jakimś miłym panem w mundurze. Miły pan mówi, że jest to park narodowy i trzeba zapłacić 200THB od głowy za wstęp. To mu mówię, że nie chcę na tę wyspę wchodzić, ale to nie działa - inne wyspy też są parkiem narodowym. Szkoda, że organizator wycieczki mi tego nie powiedział, bo jakbym nie miał przy sobie gotówki, to byłby klops.
Potem robi się dość monotonnie: 5 minut płyniemy, 30 minut taplania się w wodzie:
Na jednej plaży jest postój 60 minut na obiad i fotki, są huśtawki na plaży, łódeczki, turkusowa woda... Wracamy z wycieczki około 16-tej. Tutaj mała sugestia - jeśli już smarujecie się kremem z filtrem (my akurat jesteśmy z gatunku bladych i opalających się na czerwono), to przy snorklowaniu trzeba pamiętać o tej części ciała, która zwykle jest pod wodą :).
Wieczorem robimy sobie jeszcze jeden wypad na miasto - kolacja z seafood (drogo, ale trudno, 300THB za krewetkę), w knajpach można wybierać sobie jedzenie z akwarium lub specjalnych pojemników, w klepach produkty znajome, a w butelkach paliwo do skuterów.
30.X. 08:00
Pora wracać na Langkawi. Prom jest o 15:30, ale mamy się z paszportami zameldować miedzy 13 a 14. Rano jemy śniadanie w naszym resorcie, potem plaża, plaża, plaża. Potem idziemy załatwić sprawy paszportowe, zostawiamy plecak z innymi bagażami w "przystani" i mamy do załatwienia jeszcze 2 rzeczy - Pad Thai oraz "taj masaż". Masaż można zrobić za 200-300THB (za 60 minut). Powiem, że było to osobliwe doznanie, ale więcej nie chcę. Nie było to ani relaksujące, ani miłe, odhaczone, zaliczone, starczy.
Żegnamy Koh Lipe i odpływamy tym samym zdezelowanym promem. Coś mi mówi, że jeszcze tu kiedyś wrócimy.
Aha - co do tytułu.
Ostro: pierwszego dnia idziemy na obiad. Marta znajduje Papaya Salad. No ok, papaję znam z Brazylii, może to coś podobnego do mango salad. Zamawiamy. Dwie wersje. Standardową, i z niebieskim krabem.
Ta pierwsza nie dość, że bardziej przypomina białą kapustę niż papaję, jest tak ostra, że dawno czegoś tak strasznie ostrego nie jadłem i z każdym widelcem ból jest trudny do opanowania. Ta druga ma na sobie surowe odnóża kraba i jakoś mnie nie kręci, Marta twierdzi, że krabowa nie jest ostra.
Do sałatki jest ostra tajska zupa z owocami tamaryndowca. Jest tak ostro, że nic nie pomaga, nawet mango lassi.
Drugiego dnia na kolację zamawiamy sałatkę z mango. Znowu jest ostra, nie tak jak papaya, ale i tak.
I jeszcze moje kulinarne odkrycie: mango sticky rice. Rewelacja.Odcinek 3. Langkawi Permata Kedah - Langkawi, Klejnot Kedah
30.X. 18:00
Wracamy na Langkawi tą samą drogą, którą dwa dni temu dotarliśmy na Koh Lipe. Na miejscu jesteśmy ok. 18:00, jest jeszcze jasno (dla spostrzegawczych wyjaśnienie, w Tajlandii jest jedna godzina "do tyłu" względem Malezji, więc jak płynęliśmy na Koh Lipe to ruszyliśmy o 9:00 i po godzinie dalej była 9:00 w Tajlandii, ale jak wracaliśmy to rejs trwał godzinę, a zjadł z zegarka dwie). Tym razem już wiemy, że nie chcemy iść piechotą, zwłaszcza, że w tej szerokości geograficznej od zachodu słońca do zmroku upływa zdecydowanie mniej czasu niż w Polsce. Ponieważ komunikacja miejska na Langkawi nie istnieje (a przynajmniej tak twierdzą wszystkie przewodniki), a nie chcemy eksperymentować z łapaniem stopa, zostaje taksówka. Po przybyciu na ląd trzeba iść do tego samego urzędnika po pieczątkę, co przed wyjazdem. Po otrzymaniu pieczątki dopada nas grupka taksówkarzy, już wiem jak się to skończy, ale nie mam chęci negocjować z żoną, a próby negocjacji z taksówkarzem kończą się tekstem "this is fixed price". Więc fixed price za 5 km (mniej więcej musimy się dostać w okolice, z której 2 dni temu wyszliśmy od Sama) to 26 MYR (stawki jak we Wrocławiu). Na pocieszenie okazuje się, że mapka z Airbnb jest niedokładna i nigdy w życiu byśmy tam sami nie trafili, a nasz kierowca po paru minutach błądzenia dzwoni ze swojego telefonu do naszego hosta i ustala miejsce, do którego mamy trafić. (Wieczorem mój telefon łapie WiFi i pocieszenie mi przechodzi, bo na WhatsApp mam informację od hosta, że mam podać o której dokładnie przypływamy bo on chce nas odebrać z portu. Cholera, trudno, kasa wtopiona).
Naszym hostem jest Mk i jego A small cozy 3 bedroom home. Za 60 zł za noc mamy cały domek do dyspozycji - 3 sypialnie, salon, kuchnia, łazienka. Standard raczej niski, jeden pokój od dawna nie wietrzony, ale wszędzie moskitiery, wentylatory, adaptery gniazdek z ichniego na dowolny. Internet jest w jego głównym domu (gdzie wynajmuje pokoje współdzielone), ale to 2 minuty od naszego domku. Aha, okazuje się, że mieszkamy 100m od rudery Sama, no niech będzie i tak.
Zanim dotarliśmy na Langkawi, mieliśmy kilka założeń: zwiedzimy wyspę ze skutera - to raz, pojedziemy na night market na jedzenie - to dwa. Nocne markety na Langkawi mają to do siebie, że każdego dnia odbywają się w innej części wyspy.
Dzisiaj - w czwartek, market jest 3 km od nas, między lotniskiem (my jesteśmy nieco na północ od lotniska), a Pentai Cenang. Wypożyczenie skutera kosztuje 35MYR za 24h, więc bierzemy skuter już teraz, w czwartek wieczorem. Po chwili mamy już go przyprowadzonego, wszystko załatwia nasz host Mk, więc nie musimy nic nikomu pokazywać (paszporty, prawa jazdy itp), po prostu w 5 minut mamy nowy skuter Yamaha i dwa kaski. Niestety zanim my skończymy nasz prysznic, pojawia się shower z nieba i leje przez 2h. Z wyjazdu na targ nici. Idziemy do kwatery głównej Mk skorzystać z internetu i zadzwonić przez Skype do Polski (wszystko działa super) i czekamy, aż w końcu przestanie padać. Przestaje, więc idziemy szukać jedzenia na miejscu. Mamy do wyboru pustą jadłodajnię w stylu economicznym, vis-a-vis restaurację z logo Halal (ale w środku sami muzułmanie elegancko ubrani, więc raczej nas nie wpuszczą) i coś chińskiego. No to do chińczyków. Nie jest najtaniej (Mk nam powiedział, że tutaj 7MYR za danie to już dużo), kaczka pieczona dla dwojga to 50MYR (!), ale jesteśmy głodni i nie mamy wyboru - bierzemy co dają (w knajpie jest ogromny wybór seafood, ale wszystko płatne wg wagi, a doświadczenie mi mówi, żeby unikać takich ofert bo potrafią kosztować więcej niż się planuje - kaczka na szczęście ma cenę z góry znaną). Do kaczki ryż, makaron, picie.
Jedzenie jest bardzo, ale to bardzo smaczne. Idziemy spać, jutro czeka nas długi i pracowity dzień.
31.X. 9:00
Ten dzień będzie dniem na dwóch kółkach. Chcemy objechać wyspę i zaliczyć wszystkie punkty zaznaczone na mapie dla turystów. Jedziemy najpierw na południe, w stronę Pentai Cenang (czyt. Międzyzdroje). W tym miejscu szybki kokos na plaży (3MYR) i konsumpcja zakupionych pod naszym domem Nasi Lemaków i słodkości (wszystko za 1MYR) i uciekamy - nie nasz klimat. Pełno centrów handlowych (przypominam - Langkawi jest strefą wolnocłową), na plaży dmuchane banany i skutery do wynajęcia, nic ciekawego. Z Pentai Cenang jedziemy południowym brzegiem wyspy na wschód - do Kuah. Kuah jest największym miastem na Langkawi, o którym nasz przewodnik pisze, że jedyny powód aby tam pójść to bankomat. Nam też się nie podoba, duży ruch, w porcie tłoczno. Robimy sobie 5 minut przerwy na ławeczce w tamtejszym jachtklubie i jedziemy dalej, tym razem na północ. Langkawi, z perspektywy drogi asfaltowej jest dość monotonne. Wprawdzie można na drodze spotkać 1.5m jaszczurkę albo żółwia, ale generalnie wygląda to tak, że jest osada 4-5 domów, potem łąka/las/palmy, kolejna osada itd. W każdej takiej osadzie będzie zawsze co najmniej jedno stoisko z jedzeniem.
Jest gorąco, więc aby się nie odwodnić :) zatrzymujemy się na kolejnego kokosa. Miła pani zaprasza nas do stolika i proponuje jeszcze jedną potrawę. Marta zamawia, zjeść muszę ja. Potrawa jest bardzo oryginalna, jakbym miał ją powtórzyć w Polsce z tego co można tutaj kupić to byłby to 1cm plaster kalarepy, posmarowany powidłami z chilli i posypany orzeszkami ziemnymi. Całość pokrojona w zgrabne kosteczki.
Pani mówi troszkę po angielsku, chce sobie z nami robić zdjęcia swoim telefonem, telefonem 5-letniej córki (obie mają ogromne smartfony). Córeczka, w tej osadzie na końcu świata, ma na ręce taką samą bransoletkę z gumeczek jak wszystkie dziewczynki w przedszkolu naszych córek w Polsce. Ot globalizacja.
Jedziemy dalej, skręcając z głównej drogi można dojechać do ładnego wodospadu, gdzie zjadamy owoce smażone w cieście zakupione przed chwilą w kolejnym straganie (później się okazało, że jednym z owoców był durian).
Kolejnym punktem na naszej mapie jest Black Sand Beach:
Chodzenie po tym jest dość zabawne, czujesz piasek, widzisz co innego. W morzu jednak nikt się nie kąpie (poza rodziną Rosjan). Niedługo po wizycie na czarnej plaży zaczynamy rozglądać się za jedzeniem i zatrzymujemy się w pierwszym możliwym punkcie. Knajpa przy drodze, 3-4 tubylców, pani za ladą. Cen brak, pani nakłada ryż na talerz a sosy/mięso/ryby sobie dobieramy sami. Za dwa talerze jedzenia + 2 puszki napojów gazowanych płacimy łącznie 12MYR. Dobry deal. Jedzenie pyszne!
Po obiedzie udajemy się w ostatnie miejsce zaplanowane na ten dzień - do Oriental Village. Mijamy po drodze Langkawi Craft Center, gdzie żona namawia mnie na obraz malowany w technice batiku. Cena w galerii wy Craft Center 500MYR, stargowana na 200MYR. Przy okazji autor pokazuje jak się to robi i opowiada o technice wykonywania takich prac (namalowanie dużego obrazu to 2-3 tygodnie pracy). Niestety pani ze stoiska obok, która sprzedaje szale i chusty jedwabne, targować się nie chce. Trudno, poszukamy gdzie indziej.
Z Oriental Village można przy użyciu Langkawi Cable Car wjechać sobie kolejką linową na górę i podziwiać piękne widoki na całą wyspę. Jest to miejsce polecane w przewodnikach, ale z uwagi na to, że Sky Bridge jest w remoncie, rezygnujemy więc z tej atrakcji. Dla zdesperowanych jest np. przejażdżka na słoniu, ale to nie nasz klimat. Jest też dużo sklepów ze wszystkim co się da, jest plac zabaw i oczko wodne z rybkami i potworem.
Nieopodal Oriental Village jest wodospad i jeziorka (Seven Wells), trzeba iść ostro pod górę, nam sił brakuje w połowie więc dochodzimy tylko do wodospadu.