*** Czy Colón to dobre miejsce? Z pewnością żyje tam bardzo wielu dobrych ludzi, którzy chcą żyć w spokoju, mieć dzieci, chodzić do kościoła, szkoły, pracy. Podobno Panama (kraj) ma program odnowy Colón, zarówno odbudowy miasta, jak i finansowania ludzi. Niestety, zamiast remontu miasta pieniądze pożera biurokracja, a zamiast pracowitych i uśmiechniętych ludzi jest rosnące bezrobocie, przestępczość i żerowanie na socjalu (kosztem innych regionów Panamy). Smutny widok, smutne miejsce. PS. Wiecie jak w Panamie sprawdzić, czy auto ma ważny przegląd? Prosto – patrzymy na tablice rejestracyjne – każdy rok ma swój kolor i swoją datę ważności. Inna sprawa, że kto by się tym przejmował.
Nie czekajcie na taksówkę na ulicy - czyli kilka dni w Panama City
W ramach naszego pobytu w Panamie mieliśmy, rzecz jasna, zwiedzić również stolicę.
Pierwotny plan był taki, że w niedzielę pojedziemy z Colón do Panama City, tam prześpimy się w mieszkaniu studenckim Helen i bladym świtem pojedziemy dalej, na San Blas. Niestety, jeszcze w czasie naszego przejazdu busikiem parafialnym z Colón do stolicy dowiedzieliśmy się, że na morzu są za duże fale, i na razie przez kilka dni nie mamy co liczyć na San Blas, ponieważ łodzie nie kursują.
Na pocieszenie zabrali nas do Albrook Mall, podobno największego centrum handlowego w Ameryce Centralnej (fakt, ogromne!). W centralnym punkcie - obowiązkowo - zaliczamy karuzelę i fastfoody, innego jedzenia dla nas nie przewidzieli.
Wizyta w tym przybytku przeciągnęła się do późnych godzin wieczornych i o 22:00 zlądowaliśmy w "mieszkaniu" studenckim Helen. Cóż powiedzieć, naliczyłem w środku chyba 6 osób, oddano nam pokój, który był dużo "trudniejszy" do zniesienia niż nasze miejsce spoczynku w Colón. Dzieci nasze, jak to zwykle, gdy zmęczone, zaczęły się bić o jedyną kołdrę (kawałek prześcieradła), w pokoju gorąco, my wkurzeni, masakra. Wtedy zapada szybka decyzja - uciekamy do Hotelu, zostajemy na kilka dni w Panama City, a potem się zobaczy.
Szybki skok na booking.com, znalazłem coś z pięcioma łóżkami, cena znośna, bierzemy. Zamawiam UBERa, mamy już wychodzić na ulicę, a Helen do nas: "Nie wychodźcie na ulicę do momentu przyjazdu samochodu, to niebezpieczne". Taki piękny kraj, no nic, poczekamy, w hotelu w centrum będzie lepiej.
Przyjeżdża zwykłe auto, klasycznie pakujemy się w piątkę do czteroosobowego auta, norma. W czasie przejazdu uberem sprawdzam ten hotel, co to ma być naszą miejscówką na najbliższe dni. Niby wszytko ok, średnia ocena się zgadza, ale... czytam pierwszą z brzegu opinię: "We stayed Oct. 15-18. I did not like the fact that there was a murder committed while we were there on the same floor. The next morning there was blood in the hallways and broken glass. I was very scared for our safety. We were awaken by the gun shots and the commotion in the hallways. No one advise or apologize to us the following morning."
Pięknie, nieprawdaż? Do hotelu docieramy szybko i sprawnie, nie jest tak źle, jak się zapowiadało. Przede wszystkim mamy dla siebie normalne podwójne łóżko oraz trzy oddzielne "jedynki" dla dziewczynek - istne szaleństwo i luksus niebywały. Śpimy długo, smacznie, nikogo w nocy nie mordują.
Stare nowe miasto Być może dla kogoś, kto nigdy niczego nie zwiedził i mieszka w jakimś NYC, LA albo licho wie gdzie jeszcze, ruiny kościołów i fortyfikacji robią jakieś wrażenie, jednak jestem zdania, że każdy Europejczyk widział w swojej okolicy coś bardziej zabytkowego, więc na Casco Viejo nie ma się za bardzo co nastawiać. Ale po kolei: rano Helen idzie coś załatwić na uczelni, a my mamy się z nią spotkać "w centrum". Stoimy więc sobie na placu przy wejściu do jedynej linii metra i przez chwilę się zastanawiam czy to Panama, czy mur ambasady USA w Teheranie, bo klimat dość podobny:
Zjawia się Helen i idziemy w stronę "starego miasta". Samo Casco Viejo jest słabe, ciasne uliczki, drogie (bardzo) jedzenie, badziewne pamiątki. Idąc bulwarem nad Oceanem obserwujemy jak zmienia się mocno poziom morza - zdjęcia wykonano w odstępie 3 godzin:
W południowej części Casco Viejo jest Plaza de Francia (i ambasada Francji), gdzie można spotkać nagromadzenie straganów wszelakich (w tym Cuna Yala) i obkupić się w pamiątki (nie było tak drogo).
Na koniec zwiedzania Casco Viejo idziemy zobaczyć Arco Chato - ot taka ruina (kościoła), z którą wiąże się podobno ciekawa anegdota: gdy szukano miejsca, gdzie można zbudować Kanał Panamski, uwagę planistów kościół w Casco Viejo i łuk, który rozpięty między ścianami od setek lat pozostawał nienaruszony - wskazywało to na dużą stabilność tektoniczną tego terenu. Podobno dlatego kanał zbudowano w tej części Ameryki. Podobno. Fakt jednak jest taki, że łuk ostatnio spadł (i resztki leżą ogrodzone na ziemi), a to co na fotce, to rekonstrukcja.
Na koniec tego dnia robimy sobie dłuższy spacer po bulwarze wzdłuż oceanu. Tam powstaje kolorowa fotografia z cyklu #visitpanama, jest to ładne miejsce, czyste, sporo miejsca dla dzieci, place zabaw itp.
Na koniec dnia jeszcze kolacja w jakimś barze i pożegnanie z Helen. Mimo, że jest jeszcze wcześnie (18-ta), a Helen do mieszkania ma do przejścia 1km, nie decyduje się na spacer do domu i wzywa Ubera. Tak, wiemy, że to nieciekawa okolica.
Miejska dżungla Tego dnia Helen nie ma dla nas czasu, ale nawet nam to nie przeszkadza. Chcemy zrobić coś "po swojemu", dlatego udajemy się do Parque Natural Metropolitano. W drodze do parku mijamy tablicę z nazwą ulicy - to na cześć Jana Pawła II nazwano jedną z obwodnic w Panama City, akurat przechodzącą przez nasz park:
Sam park, czy raczej dżungla, to fragment większego kompleksu, który został otoczony przez rozrastające się miasto. W parku jest kilka ścieżek, o różnym stopniu trudności i długości.
Wszystkie ścieżki są łatwe i gdyby nie temperatura/wilgotność, nasze dzieci spokojnie dałyby radę przejść wszystkie ścieżki jednego dnia. Na początku trzeba oczywiście uiścić opłatę za wejście do parku, jest też mała ekspozycja. Koniecznie (!) trzeba sobie kupić zapas wody, nawet jak nie świeci słońce, wilgotność i nachylenie terenu znacząco wpłyną na zapotrzebowanie na płyny.
Na początku trasy można zwiedzić motylarnię (ekstra płatna, dzieci gratis
:), my sobie darowaliśmy).
Dla nas najciekawsza była najdłuższa trasa, gdzie mogliśmy zdobyć "szczyt", z którego kiedyś można było zobaczyć zarówno centrum miasta, jak i Kanał. Niestety, las się rozrósł, więc Kanału nie było widać, ale po wejściu na samą górę zobaczyliśmy, że znajdujemy się całkiem daleko od centrum:
Na koniec, na deser zwiedzania, spotkanie z prawdziwymi zwierzakami: aguti, małpy oraz - uwaga - leniwce! Na to bardzo liczyliśmy i się udało - zaraz przy ścieżce, na szczycie drzewa, wisiała mama-leniwiec z małym leniwcem przyczepionym jej brzucha. Chociażby dla tych zwierzaków warto było odwiedzić to miejsce.
Po wyjściu z parku pojechaliśmy jeszcze uberem do śluz Miraflores, ale była to strata czasu i pieniędzy - na miejscu wycenili nas drogo za bilety i podkreślili, że nie gwarantują, że będzie jakiś statek (niestety opisany na f4f sposób na tańsze wejście na śluzę w przypadku naszej licznej gromadki nie miał racji bytu).
Stolica jeszcze 2 razy Po kilku dniach znowu musieliśmy pojawić się w Panama City, ale tylko w celu przenocowania. Raz - przed wyjazdem na San Blas, drugi raz - przed powrotem do domu. W obu przypadkach wybraliśmy hotel poza centrum, za to z dużym pokojem, dobrą ceną, spokojną okolicą i basenem. I oczywiście dzięki temu basenowi nasze dzieciaki wspominają wizytę w Panama City bardzo dobrze. (Hotel nazywa się Albrook Inn).
Sagrada Familia Na koniec naszej panamskiej opowieści zostawiłem najciekawszy kawałek. Nie będzie o rajskich plażach, pięknych widokach, dzikich zwierzętach itp. Będzie o wspaniałych ludziach. Jedynych w swoim rodzaju. Gdy jeszcze z Polski planowaliśmy (a przynajmniej próbowaliśmy zaplanować) nasz wyjazd, powiedzieliśmy naszym Dziewczynom, że chcielibyśmy zobaczyć trochę interioru. Nie wiem czy pod tym pojęciem zrozumieliśmy to samo, ale wówczas już nas zapewniono, że do interioru pojedziemy, i nie mamy się o nic martwić. Po przylocie do Colón powiedziano nam, że pojedziemy do Las Tablas, miasta, które jest w zupełnie innej części kraju. Że tam na miejscu czeka na nas dom i jest Jorge, znajomy Ythzaka, który się wszystkim zajmie. Że mamy tam dojechać autobusem z Panama City, a na miejscu się nami zaopiekują. Aha, i że Jorge nie mówi po angielsku, ale nie mamy się nic martwić, bo jego znajomi mówią i jakoś sobie poradzimy.
Gdy już zwiedziliśmy miejską dżunglę, po ponad tygodniu w Panamie, wsiedliśmy w autokar do Las Tablas. Podróż była w miarę przyjemna, po drodze przystanek gdzieś na jakimś węźle przesiadkowym (można było kupić jedzenie), później drogowskazy na Chitre i w pewnym momencie dojechaliśmy na miejsce. Na dworcu autobusowym czekał na nas Jorge, w sumie to nie wiedzieliśmy jak on wygląda, ale stała łączność na WhatsApp rozwiązała wszystkie problemy ze wstępnym zapoznaniem. I tak, zgodnie z tym, co nam powiedziano, Jorge nie mówił po angielsku. Chyba nigdy nie dowiemy się co tak naprawdę powiedziano o nas ludziom z Las Tablas. Możliwe, że po prostu tak wygląda prawdziwa panamska gościnność i podejście do życia ludzi z zupełnie innej części tego kraju niż trudne okolice Colón. A może było dodane coś jeszcze, nie wiem. Jorge przywitał nas i powiedział, że mamy iść do jego pracy. (Jorge próbował trochę po angielsku, ja próbowałem trochę po hiszpańsku, w krytycznych sytuacjach translator w komórce też działał i jakoś sobie dawaliśmy radę).
W pracy (jakiś urząd do spraw społecznych) cała masa ludzi, od wejścia święte obrazki, wszyscy chcą się z nami przywitać, może wody, może do toalety itp. Jak już wszystkie panie z biura nas przywitały, Jorge powiedział, że teraz pójdziemy na lunch. Plecaki zostawiamy w biurze, tutaj są bezpieczne, i ruszamy w stronę knajpki. Jedzenie jest pyszne, właścicielka bardzo dobrze mówi po angielsku i opowiada nam, że kilka dni temu skończył się w Las Tablas karnawał i w ten sposób populacja tego miasta spadła z półmilionowego tłumu do normalnej ilości mieszkańców. Jest zaskakująco czysto i spokojnie. Ponieważ nie wiemy jakie są wobec nas plany, robię nawet zdjęcie tej knajpki, na wypadek, gdyby trzeba tam jeszcze wrócić. Za obiad nic nie płacimy, Jorge mówi, że to prezent dla nas.
W tym samym czasie pojawia się nasz anioł stróż – Luis. Luis ma dwadzieścia lat, ciężko powiedzieć czym się aktualnie zajmuje, ma dużo wolnego czasu i mówi po angielsku. Luis będzie z nami przez większość czasu w Las Tablas. Luis zabiera nas na spacer po Las Tablas, ciężko powiedzieć po co ten spacer, ale w końcu się domyślamy – musimy poczekać, aż Jorge skończy pracę i nas zabiorą do naszego „domu”. Luis opowiada nam wiele rzeczy, między innymi to, że Jorge ma kolegę, którego rodzice są bardzo zamożni, i którzy nam udostępnili swój nowy dom na osiedlu za miastem. Cały nowy dom dla nas.
W końcu Jorge kończy pracę i jego znajoma zabiera nas do swojej ogromnej toyoty. Jedziemy kilka ładnych minut, kończy się Las Tablas, wjeżdżamy do El Carate. Jeszcze kilka zakrętów i w końcu docieramy na coś na wzór zamkniętych osiedli domków jednorodzinnych. Prosta ulica, identyczne nowe domy, żywego ducha na ulicy. Dom jest rzeczywiście nowy, na tarasie jeszcze leżą kartony po klimatyzatorach, nie wiem czy ktokolwiek tutaj spał przed nami. Ale jest kuchnia, wielka łazienka, dwie sypialnie. Idealnie. To wszystko dla nas? Tak, dla Was, odpowiadają. Wieczorem przyjeżdża po nas auto i zabiera na kolację „z młodzieżą”. Spotykamy się przed burgerownią (piękne malunki na elewacji), jest Luis, poznajemy Zaravi, Katie (dziewczyna Luisa) i innych. Część mówi bardzo dobrze po angielsku, część wcale. Ludzie tutaj mają zupełnie inne rysy i kolor skóry, widać, że w tej części kraju panuje zupełnie inna struktura etniczna. Zamawiamy hamburgery. Luis mówi, że Jorge się spóźni troszkę, ale to on organizuje to spotkanie i on płaci za kolację. Znowu.
Następnego dnia rano pojawia się Luis i mówi, że dzisiaj pojedziemy "w góry". Dodaje, że mają tutaj taką górę, gdzie rosną drzewa iglaste i jest zimno, tak jak u nas w kraju. Przyjeżdża auto, zabiera nas do centrum, tam znowu spacer po uliczkach dookoła rynku i idziemy na jakiś przystanek autobusowy. Na miejscu się okazuje, że niestety autobus w to miejsce, gdzie mieliśmy jechać tyle co odjechał. Luis przeprasza, mamy się nie martwić, on coś załatwi. Załatwianie trwa godzinę (i sprowadza się do dzwonienia do Jorge, żeby ten coś załatwił), po godzinie pojawia się biały, kilkuletni mały samochodzik Suzuki SX4. Za sterami wozu starszy pan, mamy go nazywać Papa Nikozia. I Papa akurat zupełnie przypadkiem ma czas i chętnie nas w te góry zabierze. No, to wsiadamy – z przodu tego mikrego auta siada Luis, nasza piątka zajmuje tylną kanapę. Podróż trwa może około 30 minut, jest hm… ciężko, dużo zakrętów, Tosia jęczy, że jej niedobrze, okna pootwierane bo klimatyzacja nie działa, wieje niemiłosiernie, auto piłuje pod górę. W końcu dojeżdżamy na miejsce – Cerro Canajagua.
Jest, trzeba przyznać, osobliwie – jakby na jakiejś Ślęży w Polsce – są maszty radiowe, rosną sosny, cisza, chłodno, miłe widoczki. Spacerujemy po szczycie kilkadziesiąt minut, Ola szybko „kolonizuje” sobie Papę, Tosia przejmuje kontrolę nad Luisem.
Zbliża się godzina 12, przypominam Luisowi, że chyba o 13-tej mamy się z kimś spotkać w Las Tablas. Luis potwierdza, że na 13:00 jest umówione spotkanie z proboszczem w tamtejszej parafii. Powoli wracamy do samochodu, jest 12:30 i według mnie już jesteśmy spóźnieni. Auto rusza stromą drogą w dół, jednak po 2 minutach na trasie Papa Nikozja wciska hamulec i mówi, że przed chwilą mijaliśmy sklepik z takim lokalnym napojem (cziczeme), i koniecznie musimy się napić. Droga nachylona dość sporo, a Papa wrzuca wsteczny bieg i zaczyna piłować sprzęgłem pod górę. Sprzęgło płonie, wszędzie czuć ten charakterystyczny smród. Pijemy cziczeme, jest paskudne, wszyscy wylewają, Papa mówi, że coś z nim było nie tak. Ruszamy do Las Tablas, przed nami 30 minut jazdy, do spotkania zostało 5 minut. Auto szarpie przy przyspieszaniu, już tak będzie szarpało do końca naszej wizyty, zdaje się, że Papa zamordował sprzęgło.
Na spotkanie z proboszczem przyjeżdżamy nieco spóźnieni, ale ponieważ jesteśmy w Panamie, nikt się tym absolutnie nie przejmuje. Luis nie jest zaproszony, Papa Nikozja też. Za to na miejscu jest Zaravi, którą poznaliśmy wczoraj na burgerach, dziś w zupełnie innym outficie. Zaravi świetnie mówi po angielsku, proboszcz nie – będzie robiła za tłumacza podczas naszego spotkania. U proboszcza podają dla nas obiad (bardzo dobry), rozmawiamy przy jedzeniu o (a jakże) Światowych Dniach Młodzieży, przygotowaniach, radach dla Panamy, o Polsce itp. My opowiadamy po angielsku, Zaravi tłumaczy. Na koniec fotka na parafialnego facebooka i gotowe.
Po spotkaniu pojawia się Luis ze swoją dziewczyną, mamy jechać kupić pamiątki do pobliskiego Chitre. Tłuczemy się jakimś busem do innej miejscowości, która okazuje się zagłębiem wszelkiej maści ceramiki, z naciskiem na krasnale ogrodowe i inne tego typu atrakcje. Nic nam się tam nie podoba, ale aby nie jechać na darmo, oraz nie robić nikomu przykrości, kupujemy dwa ceglaste kubki. Tłuczemy się drogą powrotną do Las Tablas, po czym Luis prowadzi nas w stronę domu Jorge, bo dzisiaj Jorge zaprasza nas do siebie. Jorge mieszka daleko od centrum i można powiedzieć, że w Polsce taka rodzina byłaby zakwalifikowana do pierwszej edycji Szlachetnej Paczki. Poznajemy rodziców Jorge, jego psa, siostrę, jakieś dziecko, ojca tego dziecka. Nikt tam po angielsku nic nie powie, ale jakoś dajemy radę. Dużo dobrej roboty robią nasze córeczki, zawsze można skupić wszystkich uwagę na dzieciach, albo iść z nimi po kolei do toalety, albo poprosić o szklankę wody. To jest dla nas dość trudna godzina, nasi gospodarze w tym ubogim domu nie bardzo wiedzą co z nami zrobić, rozmowa się nie klei, stoimy w wejściu (nie ma na czym siedzieć nawet), jest późno, jesteśmy głodni, dziewczynki zmęczone. W końcu pojawia się Luis, ale nie ten nasz, tylko kolega Jorge, syn właścicieli naszego domu. Jedziemy do miasta, dzisiaj będzie kolacja w innej restauracji (też jakaś koligacja towarzysko-rodzinna wpływa na wybór miejsca jedzenia, ale nie do końca ogarniam kto jest kogo krewnym/znajomym). Jest późno, mega późno, dzieci męczą się z pizzą, my męczymy się z paskudnym ceviche i czymś innym mniej paskudnym. Rozmowa się nie klei na początku (angielski nie jest tutaj zbyt popularny), ale potem już jest lepiej, bo dołącza do nas jakaś kobieta, która dobrze mówi po angielsku. Rozmawiamy o rodzinie, kościele, parafiach, wspólnotach do których należymy. Miła rozmowa, ale pora straszna. Po kolacji obowiązkowo pamiątkowa fotografia. Luis (właściciel) odwozi nas do domu. Mamy się wyspać, bo jutro pojedziemy nad morze.
Kolejny dzień to wyprawa nad ocean. Luis nie jest zaproszony, jedzie Jorge. Spytali, czy nie mamy nic przeciwko, aby jechała Zaravi. Powiedzieli, że to nie jest daleko. No więc o umówionej godzinie zabiera nas Papa Nikozja do swojego zarżniętego SX4 – z przodu siedzą Papa oraz Jorge, a z tyłu kolejno: Marta z Tosią na kolanach, ja z Olką na kolanach, Zaravi z Adą na kolanach. Okazuje się też, że morze wcale nie jest blisko - tłuczemy się ponad godzinę po kiepskiej drorze. W aucie jest ciasno, duszno (mimo otwartych okien). Miejsca brak na jakikolwiek ruch, staram się jedynie aby moje włochate łydki nie przyklejały się do nóg Zaravi. Po godzinie jazdy wysiadamy w jakimś miasteczku, robimy spacer do jakiegoś kościółka, po czym ruszamy dalej. Ot taki panamski styl, nie bardzo wiadomo po co tam byliśmy, ale miejsce zostało zaliczone. W końcu dojeżdżamy na naszą plażę.
Plaża mieści się przy jakimś pensjonacie, ale zdaje się, że wraz z końcem karnawału wszyscy się z niego zmyli, bo jesteśmy jedynymi turystami na całej plaży. Jorge i Zaravi szybko wskakują do oceanu, nasze dziewczyny razem z nimi. O Zaravi toczy się walka (Tosia krzyczy: zostawcie, to moja Zaravi), Marta z Adą zbiera na plaży muszelki i martwe koralowce. Jest cudownie. Zupełnie inaczej niż w Colón. Czysta woda, miękki piasek, super miejsce.
Spędzamy tam sporo czasu, na koniec robimy pamiątkowe zdjęcie morskich skarbów, niestety do Polski z nami nie pojadą.
Papa i Jorge koniecznie chcą nam coś jeszcze pokazać – drugą plażę, niedaleko. Okazuje się, że jest to jakieś centrum surfingowe, że nawet w tym miejscu robili zawody, mistrzostwa kraju czy coś. Rzeczywiście fale są gigantyczne i sporo ludzi ćwiczy na deskach. Chętnie byśmy zostali tam dłużej, ale czas ucieka, a nam właśnie się przypomniało, że zaproszono nas na 18:00 do kościoła na mszę w naszej intencji. Głupio byłoby się nie pojawić, no nie? Papa Nikozja robi co może, ale fizyki się nie pokona. Skoro droga nad Ocean zajęła półtora godziny, tyle samo zajmie droga powrotna. Zmęczeni słońcem i plażą przysypiamy na tylnej kanapie. Zaravi odpływa do krainy snów z Adą na kolanach, dzieci zasypiają, ja nie muszę już walczyć z problem owłosionej nogi. Zbliżamy się powoli do Las Tablas i pojawia się pytanie: czy chcemy jechać do El Carate się przebrać? Robimy z Martą szybką ocenę sytuacji – mamy mało czasu, dzieci są głodne, jak nie pójdziemy coś zjeść to zrobią nam jesień średniowiecza w kościele. Nie, nie będziemy się przebierać, jedźmy coś zjeść przed mszą. Zawożą nas do innej jadłodajni, gdzie pracuje/jest właścicielem (trudno ocenić) mama Luisa (nie wiem którego). Jemy obiad, uzupełniamy braki płynów, ruszamy w stronę kościoła. Outfit, cóż, plażowy. Sandały, sukienki, krótkie portki. Tymczasem w kościele raczej standard to spodnie na kant i koszula z długim rękawem. Trudno, nie ma innego wyjścia. Rozpoczyna się msza, jest specyficznie, najpierw zespół muzyczny śpiewa po hiszpańsku piosenkę religijną, którą aż za dobrze znamy z Polski i która jest dość charakterystyczna dla naszej wspólnoty (ciekawe czy wiedzieli), okazuje się, że msza wygląda zupełnie tak jak powinna wyglądać i swawola liturgiczna to chyba spefycika Colón, a tutaj jest już jak trzeba. Potem podana jest intencja mszalna - oczywiście msza jest po hiszpańsku, ale nie trzeba być super oblatanym w tym języku, aby nie zrozumieć co to jest "sagrada familia da polonia" (co też oni im o nas naopowiadali?!). Na koniec mszy wołają nas na środek (żeby wszyscy zobaczyli jak jesteśmy szałowo ubrani), są podziękowania, uściski, pamiątkowa fotka na parafialnego facebooka.
Po mszy – kolacja, w kolejnej knajpce. Dzieci najpierw nie chcą jeść, potem jednak chcą, jedzenie jest takie sobie, ale za to można oglądać panamską telenowelę w telewizorze. Dziewczynki są zachwycone. Kolacja kończy się późno, Papa Nikozja ma nas odwieźć do domu w El Carate, ale wpada na pomysł, że jeszcze jego własnego domu nie widzieliśmy. No więc jedziemy do domu Papy, następuje oprowadzenie po domu, prezentacja dzieci, żony akurat nie ma. Nasze dziewczynki lecą na oparach energetycznych od 2 godzin a tutaj jeszcze takie niespodzianki. Ale wiemy też, że nie mamy prawa nic powiedzieć, w żaden sposób okazać zniecierpliwienia czy czegokolwiek – w końcu ten człowiek przez trzy dni poświęcał dla nas swój czas i pieniądze po to, by jakaś rodzinka z Polski mogła sobie pozwiedzać okolicę jego miasta. Oczywiście pamiątkowa fotka musi być.
W końcu o 23 wracamy do domu.
Noc mija szybko, rano trzeba posprzątać po sobie, bo jeszcze przed wyjazdem mamy kolejny proszony posiłek – tym razem śniadanie, na które zapraszają (do restauracji) właściciele domu, w którym spaliśmy przez ostatnie trzy noce. Całe szczęście, że z Polski targaliśmy do Panamy duży album ze zdjęciami o Polsce, z opisem po angielsku. Album wręczamy właścicielom, są bardzo zadowoleni, cieszą się, że mogli pomóc. Jorge wszystkim dziękuje za wszystko. Papy Nikozji nie ma, podobno miał inne sprawy (pewnie go nie zaprosili), Luisa naszego też nie ma. Kończy się śniadanie, żegnamy się ze wszystkimi, właściciel odwozi nas do centrum. Tam jeszcze czeka nas wizyta w sklepie mamy Zaravi, bo ona też chce nas przedstawić swoim rodzicom. Mama Zaravi robi nam różne drobne upominki, Zaravi wręcza ciasteczka, które dla nas upiekła. Ściskamy się i żegnamy.
Pojawia się Luis, on nas odprowadzi na autobus, dopilnuje, że wszystko jest ok. Godzinę później nasz autobus rusza w stronę Panama City. Dziewczynki płaczą za Luisem, Luis płacze gdy my odjeżdżamy. Papa Nikozja pisze na WhatsApp, że tęskni za naszymi dziewczynkami i zaprasza do siebie znowu, kiedy tylko będziemy chcieli.
Wracając autobusem z Las Tablas już wiemy to na pewno - nasza podróż do Panamy to podróż nie dla widoków, wody, piasku, palm. To podróż do ludzi i dla ludzi.
Tak będzie ciąg dalszy, wiem, że Panama to gorący kierunek ostatnio dzięki Burrito deal...Ale uprzedzam: będzie niechronologicznie i bez super detali, raczej taka opowieść o niesamowitej przygodzie, która przytrafiła się naszej rodzinie.Jeśli będą jakieś szczegółowe pytania, postaram się odpowiedzieć. Mamy w Panamie wielu dobrych przyjaciół, głownie w Colon, ale też w stolicy i w Las Tablas
:)
Jakieś dziwne wzruszenie mnie ogarnia jak czytam Twoje relacje. To pewnie przez te dzieci
;)Ciekawa jestem jak często słyszysz "O matko przenajświętsza, jak Wy to ogarniacie!!!???"
:)
@maginiak - dziękuję
:) Cóż, no jakoś da się ogarnąć, myślę, że kwestia organizacji i jednak dyscypliny. Tak mi się przynajmniej wydaje, nie podróżowałem z obcymi dziećmi zamiast moich. Inna sprawa, że większość naszych dzieciatych znajomych mówi "nigdy w życiu", jak im opowiadamy o naszych wyjazdach.
ZakończenieI to właściwie wszystko. Tęsknimy za Panamą, ale nie za krajem, widokami, plażą, piaskiem. Owszem, było fajnie, ale takich miejsc na świecie jest mnóstwo. Tęsknimy za fantastycznymi ludźmi, których dane był nam tam poznać. Mógłbym jeszcze napisać o paru drobnych radościach z tego wyjazdu, o wynalazkach gastronomicznych (np. całe świńskie nogi w occie, zupa ze świńskich ogonów), o powrocie do Polski przez Frankfurt,Amsterdam,Brukselę i Berlin...Czy warto było pojechać? Tak. Czy pojedziemy tam znowu? Trudno powiedzieć. Na razie Luis z Las Tablas pisze do nas na Whatsappie, że wybiera się na mundial do Rosji i chce u nas zrobić sobie bazę wypadową (chyba Polska i Rosja zlewa im się na mapie w jedną plamę
:)). A z Helen widzimy się za miesiąc w Havanie, zupełnie przypadkiem nasz wyjazd na Kubę pokrył się z jej wyjazdem na stypendium. W życiu nie ma przypadków.
Drobne podsumowania i poradyLot: My lecieliśmy z Lufthansą z Amsterdamu. Trasa AMS-FRA-BOG-PTY, powrót PTY-FRA-AMS.Odcinek BOG-PTY realizowany przez Avianca, wygodny samolot, pora lotu mniej wygodna. Na lotnisku w Bogocie kiepsko, w większości miejsc nie chcieli mi przyjąć karty i nie dało się nic kupić.We FRA wygodne przesiadki, jest kilka miejsc gdzie można spokojnie z dziećmi przeczekać layover.Loty do Panamy dość często pojawiają się w dobrych cenach, często to Lufthansa, KLM, AirCanada oraz czarter Rainbow (bezpośrednio z Warszawy).Doloty/dojazdy:Z Wrocławia do Amsterdamu jechaliśmy nocnym autokarem Sindbad (100zł/os), później jeden dzień w Amsterdamie. Dojazd na Schiphol najwygodniej pociągiem z głównego dworca kolejowego - szybko i sprawnie, cała masa połączeń.Powrót z Amsterdamu mieliśmy kombinowany, przejazd autem do Brukseli (przyjaciele z Brukseli pomogli), potem Ryanair BRU-SXF do Berlina (bardzo tanie połączenie) i na koniec Polskibus z Berlina do Wrocławia. W Berlinie, niestety, trzeba przeczekać kilka godzin na paskudnym lotnisku lub w jego okolicy, nie opłacało nam się jechać do centrum.Pieniądze:Jak wiadomo w Panamie płaci się dolarami, można zabrać z PL, można wypłacać w bankomatach. W większości sklepów można płacić kartą, ale już za jedzenie, bilety metra itp bywa różnie. Wiadomo, lepiej mieć drobniejsze banknoty, na 100-usd i wyżej niektórzy źle patrzyli.Koszty na miejscu:Wiele kosztów było dla nas niewidocznych z uwagi na to, że Panamczycy nas gościli u siebie, ale gdybyśmy mieli tam pojechać po prostu na wakacje na 2 tygodnie, byłby to zdecydowanie droższy wyjazd niż Malezja i Tajlandia - Panama nie jest tanią destynacją. Dość powiedzieć, że za pół koszyka zakupów spożywczych w Colón (plus aoles i krem spf100) zapłaciliśmy 100USD, a nic szczególnego tam nie było. Noclegów w PanamaCity cała masa, ceny różne. Bardzo tani na miejscu jest transport lokalny - autobusy w PanamaCity to grosze, metro też, podobnie autobusy Panama-Colón i Panama-Las Tablas. Turyści, jeśli już płacą, to płacą więcej niż inni. Dotyczy to zwiedzania śluz w Miraflores, wjazdu na teren indian Cuna Yala itp. Bezpieczeństwo, czystość:Z uwagi na obecność lokalnych opiekunów mamy z pewnością nieco inne spojrzenie, ale zdecydowanie miło i bezpiecznie to było tylko w Las Tablas. Poza tym w Panama City radzono nam brać taksówkę 500m do hotelu, mimo, że była to dobra dzielnica. W Colón, jak już napisałem, jest bardzo niebezpiecznie i stanowczo odradzam spacerów po tym mieście bez lokalnego opiekuna.Co do czystości - im dalej na północ/zachód (Las Tablas) - tym lepiej. Prowincja Colón - syf, brud, masakra. Niestety.Czy pojedziemy tam znowu?Być może, ale tylko dla ludzi, których tam spotkaliśmy. Są miejsca, do których chcemy wrócić ponownie (Izrael,Tajlandia,Norwegia,USA), są miejsca do których nie ciągnie nas znowu, ale jak się trafi tani lot to czemu nie (Brazylia, Malezja), w końcu są miejsca, do których nie planujemy wracać - tego typu miejscem jest Panama, no chyba, że ma się tam przyjaciół.
:)
Mam kilku ulubieńców na tym forum - każdego z innych powodów
;) Was lubię czytać i oglądać (choć zdjęcia najlepszej jakości nie są
;)
;)
;)
:lol: ) za to , że jesteście tacy rodzinni i potraficie "targać" dzieci na drugi koniec świata
:D Podziwiam i pozdrawiam "agentki".
Tak, zdjęcia są parszywe, ale niestety to nie wyprawa dorosłych ludzi do Tadżykistanu, gdzie można targać pełnoklatkowy aparat i kilka szkieł
;) - tutaj każdy gram bagażu się liczy - w Panamie były tylko chińskie smartfony i starszy ajfon, z czego mój niestety jeden xiaomi zgłupiał w trakcie podróży.Zgadzam się, że dużo w ten sposób 'relacje' tracą i w tym roku planujemy to zmienić, ale nie wiem czy się psychicznie przekonam do bezlusterkowca przed kubańską wyprawą.
***
Czy Colón to dobre miejsce? Z pewnością żyje tam bardzo wielu dobrych ludzi, którzy chcą żyć w spokoju, mieć dzieci, chodzić do kościoła, szkoły, pracy. Podobno Panama (kraj) ma program odnowy Colón, zarówno odbudowy miasta, jak i finansowania ludzi. Niestety, zamiast remontu miasta pieniądze pożera biurokracja, a zamiast pracowitych i uśmiechniętych ludzi jest rosnące bezrobocie, przestępczość i żerowanie na socjalu (kosztem innych regionów Panamy). Smutny widok, smutne miejsce.
PS. Wiecie jak w Panamie sprawdzić, czy auto ma ważny przegląd? Prosto – patrzymy na tablice rejestracyjne – każdy rok ma swój kolor i swoją datę ważności. Inna sprawa, że kto by się tym przejmował.
Nie czekajcie na taksówkę na ulicy - czyli kilka dni w Panama City
W ramach naszego pobytu w Panamie mieliśmy, rzecz jasna, zwiedzić również stolicę.
Pierwotny plan był taki, że w niedzielę pojedziemy z Colón do Panama City, tam prześpimy się w mieszkaniu studenckim Helen i bladym świtem pojedziemy dalej, na San Blas. Niestety, jeszcze w czasie naszego przejazdu busikiem parafialnym z Colón do stolicy dowiedzieliśmy się, że na morzu są za duże fale, i na razie przez kilka dni nie mamy co liczyć na San Blas, ponieważ łodzie nie kursują.
Na pocieszenie zabrali nas do Albrook Mall, podobno największego centrum handlowego w Ameryce Centralnej (fakt, ogromne!). W centralnym punkcie - obowiązkowo - zaliczamy karuzelę i fastfoody, innego jedzenia dla nas nie przewidzieli.
Wizyta w tym przybytku przeciągnęła się do późnych godzin wieczornych i o 22:00 zlądowaliśmy w "mieszkaniu" studenckim Helen. Cóż powiedzieć, naliczyłem w środku chyba 6 osób, oddano nam pokój, który był dużo "trudniejszy" do zniesienia niż nasze miejsce spoczynku w Colón. Dzieci nasze, jak to zwykle, gdy zmęczone, zaczęły się bić o jedyną kołdrę (kawałek prześcieradła), w pokoju gorąco, my wkurzeni, masakra. Wtedy zapada szybka decyzja - uciekamy do Hotelu, zostajemy na kilka dni w Panama City, a potem się zobaczy.
Szybki skok na booking.com, znalazłem coś z pięcioma łóżkami, cena znośna, bierzemy. Zamawiam UBERa, mamy już wychodzić na ulicę, a Helen do nas: "Nie wychodźcie na ulicę do momentu przyjazdu samochodu, to niebezpieczne". Taki piękny kraj, no nic, poczekamy, w hotelu w centrum będzie lepiej.
Przyjeżdża zwykłe auto, klasycznie pakujemy się w piątkę do czteroosobowego auta, norma. W czasie przejazdu uberem sprawdzam ten hotel, co to ma być naszą miejscówką na najbliższe dni. Niby wszytko ok, średnia ocena się zgadza, ale... czytam pierwszą z brzegu opinię:
"We stayed Oct. 15-18. I did not like the fact that there was a murder committed while we were there on the same floor. The next morning there was blood in the hallways and broken glass. I was very scared for our safety. We were awaken by the gun shots and the commotion in the hallways. No one advise or apologize to us the following morning."
Pięknie, nieprawdaż? Do hotelu docieramy szybko i sprawnie, nie jest tak źle, jak się zapowiadało. Przede wszystkim mamy dla siebie normalne podwójne łóżko oraz trzy oddzielne "jedynki" dla dziewczynek - istne szaleństwo i luksus niebywały. Śpimy długo, smacznie, nikogo w nocy nie mordują.
Stare nowe miasto
Być może dla kogoś, kto nigdy niczego nie zwiedził i mieszka w jakimś NYC, LA albo licho wie gdzie jeszcze, ruiny kościołów i fortyfikacji robią jakieś wrażenie, jednak jestem zdania, że każdy Europejczyk widział w swojej okolicy coś bardziej zabytkowego, więc na Casco Viejo nie ma się za bardzo co nastawiać. Ale po kolei: rano Helen idzie coś załatwić na uczelni, a my mamy się z nią spotkać "w centrum". Stoimy więc sobie na placu przy wejściu do jedynej linii metra i przez chwilę się zastanawiam czy to Panama, czy mur ambasady USA w Teheranie, bo klimat dość podobny:
Zjawia się Helen i idziemy w stronę "starego miasta". Samo Casco Viejo jest słabe, ciasne uliczki, drogie (bardzo) jedzenie, badziewne pamiątki. Idąc bulwarem nad Oceanem obserwujemy jak zmienia się mocno poziom morza - zdjęcia wykonano w odstępie 3 godzin:
W południowej części Casco Viejo jest Plaza de Francia (i ambasada Francji), gdzie można spotkać nagromadzenie straganów wszelakich (w tym Cuna Yala) i obkupić się w pamiątki (nie było tak drogo).
Na koniec zwiedzania Casco Viejo idziemy zobaczyć Arco Chato - ot taka ruina (kościoła), z którą wiąże się podobno ciekawa anegdota: gdy szukano miejsca, gdzie można zbudować Kanał Panamski, uwagę planistów kościół w Casco Viejo i łuk, który rozpięty między ścianami od setek lat pozostawał nienaruszony - wskazywało to na dużą stabilność tektoniczną tego terenu. Podobno dlatego kanał zbudowano w tej części Ameryki. Podobno. Fakt jednak jest taki, że łuk ostatnio spadł (i resztki leżą ogrodzone na ziemi), a to co na fotce, to rekonstrukcja.
Na koniec tego dnia robimy sobie dłuższy spacer po bulwarze wzdłuż oceanu. Tam powstaje kolorowa fotografia z cyklu #visitpanama, jest to ładne miejsce, czyste, sporo miejsca dla dzieci, place zabaw itp.
Na koniec dnia jeszcze kolacja w jakimś barze i pożegnanie z Helen. Mimo, że jest jeszcze wcześnie (18-ta), a Helen do mieszkania ma do przejścia 1km, nie decyduje się na spacer do domu i wzywa Ubera. Tak, wiemy, że to nieciekawa okolica.
Miejska dżungla
Tego dnia Helen nie ma dla nas czasu, ale nawet nam to nie przeszkadza. Chcemy zrobić coś "po swojemu", dlatego udajemy się do Parque Natural Metropolitano.
W drodze do parku mijamy tablicę z nazwą ulicy - to na cześć Jana Pawła II nazwano jedną z obwodnic w Panama City, akurat przechodzącą przez nasz park:
Sam park, czy raczej dżungla, to fragment większego kompleksu, który został otoczony przez rozrastające się miasto. W parku jest kilka ścieżek, o różnym stopniu trudności i długości.
Wszystkie ścieżki są łatwe i gdyby nie temperatura/wilgotność, nasze dzieci spokojnie dałyby radę przejść wszystkie ścieżki jednego dnia. Na początku trzeba oczywiście uiścić opłatę za wejście do parku, jest też mała ekspozycja. Koniecznie (!) trzeba sobie kupić zapas wody, nawet jak nie świeci słońce, wilgotność i nachylenie terenu znacząco wpłyną na zapotrzebowanie na płyny.
Na początku trasy można zwiedzić motylarnię (ekstra płatna, dzieci gratis :), my sobie darowaliśmy).
Dla nas najciekawsza była najdłuższa trasa, gdzie mogliśmy zdobyć "szczyt", z którego kiedyś można było zobaczyć zarówno centrum miasta, jak i Kanał. Niestety, las się rozrósł, więc Kanału nie było widać, ale po wejściu na samą górę zobaczyliśmy, że znajdujemy się całkiem daleko od centrum:
Na koniec, na deser zwiedzania, spotkanie z prawdziwymi zwierzakami: aguti, małpy oraz - uwaga - leniwce! Na to bardzo liczyliśmy i się udało - zaraz przy ścieżce, na szczycie drzewa, wisiała mama-leniwiec z małym leniwcem przyczepionym jej brzucha. Chociażby dla tych zwierzaków warto było odwiedzić to miejsce.
Po wyjściu z parku pojechaliśmy jeszcze uberem do śluz Miraflores, ale była to strata czasu i pieniędzy - na miejscu wycenili nas drogo za bilety i podkreślili, że nie gwarantują, że będzie jakiś statek (niestety opisany na f4f sposób na tańsze wejście na śluzę w przypadku naszej licznej gromadki nie miał racji bytu).
Stolica jeszcze 2 razy
Po kilku dniach znowu musieliśmy pojawić się w Panama City, ale tylko w celu przenocowania. Raz - przed wyjazdem na San Blas, drugi raz - przed powrotem do domu. W obu przypadkach wybraliśmy hotel poza centrum, za to z dużym pokojem, dobrą ceną, spokojną okolicą i basenem. I oczywiście dzięki temu basenowi nasze dzieciaki wspominają wizytę w Panama City bardzo dobrze. (Hotel nazywa się Albrook Inn).
Sagrada Familia
Na koniec naszej panamskiej opowieści zostawiłem najciekawszy kawałek. Nie będzie o rajskich plażach, pięknych widokach, dzikich zwierzętach itp. Będzie o wspaniałych ludziach. Jedynych w swoim rodzaju.
Gdy jeszcze z Polski planowaliśmy (a przynajmniej próbowaliśmy zaplanować) nasz wyjazd, powiedzieliśmy naszym Dziewczynom, że chcielibyśmy zobaczyć trochę interioru. Nie wiem czy pod tym pojęciem zrozumieliśmy to samo, ale wówczas już nas zapewniono, że do interioru pojedziemy, i nie mamy się o nic martwić.
Po przylocie do Colón powiedziano nam, że pojedziemy do Las Tablas, miasta, które jest w zupełnie innej części kraju. Że tam na miejscu czeka na nas dom i jest Jorge, znajomy Ythzaka, który się wszystkim zajmie. Że mamy tam dojechać autobusem z Panama City, a na miejscu się nami zaopiekują. Aha, i że Jorge nie mówi po angielsku, ale nie mamy się nic martwić, bo jego znajomi mówią i jakoś sobie poradzimy.
Gdy już zwiedziliśmy miejską dżunglę, po ponad tygodniu w Panamie, wsiedliśmy w autokar do Las Tablas. Podróż była w miarę przyjemna, po drodze przystanek gdzieś na jakimś węźle przesiadkowym (można było kupić jedzenie), później drogowskazy na Chitre i w pewnym momencie dojechaliśmy na miejsce. Na dworcu autobusowym czekał na nas Jorge, w sumie to nie wiedzieliśmy jak on wygląda, ale stała łączność na WhatsApp rozwiązała wszystkie problemy ze wstępnym zapoznaniem. I tak, zgodnie z tym, co nam powiedziano, Jorge nie mówił po angielsku.
Chyba nigdy nie dowiemy się co tak naprawdę powiedziano o nas ludziom z Las Tablas. Możliwe, że po prostu tak wygląda prawdziwa panamska gościnność i podejście do życia ludzi z zupełnie innej części tego kraju niż trudne okolice Colón. A może było dodane coś jeszcze, nie wiem.
Jorge przywitał nas i powiedział, że mamy iść do jego pracy. (Jorge próbował trochę po angielsku, ja próbowałem trochę po hiszpańsku, w krytycznych sytuacjach translator w komórce też działał i jakoś sobie dawaliśmy radę).
W pracy (jakiś urząd do spraw społecznych) cała masa ludzi, od wejścia święte obrazki, wszyscy chcą się z nami przywitać, może wody, może do toalety itp. Jak już wszystkie panie z biura nas przywitały, Jorge powiedział, że teraz pójdziemy na lunch. Plecaki zostawiamy w biurze, tutaj są bezpieczne, i ruszamy w stronę knajpki. Jedzenie jest pyszne, właścicielka bardzo dobrze mówi po angielsku i opowiada nam, że kilka dni temu skończył się w Las Tablas karnawał i w ten sposób populacja tego miasta spadła z półmilionowego tłumu do normalnej ilości mieszkańców. Jest zaskakująco czysto i spokojnie. Ponieważ nie wiemy jakie są wobec nas plany, robię nawet zdjęcie tej knajpki, na wypadek, gdyby trzeba tam jeszcze wrócić. Za obiad nic nie płacimy, Jorge mówi, że to prezent dla nas.
W tym samym czasie pojawia się nasz anioł stróż – Luis. Luis ma dwadzieścia lat, ciężko powiedzieć czym się aktualnie zajmuje, ma dużo wolnego czasu i mówi po angielsku. Luis będzie z nami przez większość czasu w Las Tablas.
Luis zabiera nas na spacer po Las Tablas, ciężko powiedzieć po co ten spacer, ale w końcu się domyślamy – musimy poczekać, aż Jorge skończy pracę i nas zabiorą do naszego „domu”. Luis opowiada nam wiele rzeczy, między innymi to, że Jorge ma kolegę, którego rodzice są bardzo zamożni, i którzy nam udostępnili swój nowy dom na osiedlu za miastem. Cały nowy dom dla nas.
W końcu Jorge kończy pracę i jego znajoma zabiera nas do swojej ogromnej toyoty. Jedziemy kilka ładnych minut, kończy się Las Tablas, wjeżdżamy do El Carate. Jeszcze kilka zakrętów i w końcu docieramy na coś na wzór zamkniętych osiedli domków jednorodzinnych. Prosta ulica, identyczne nowe domy, żywego ducha na ulicy. Dom jest rzeczywiście nowy, na tarasie jeszcze leżą kartony po klimatyzatorach, nie wiem czy ktokolwiek tutaj spał przed nami. Ale jest kuchnia, wielka łazienka, dwie sypialnie. Idealnie. To wszystko dla nas? Tak, dla Was, odpowiadają. Wieczorem przyjeżdża po nas auto i zabiera na kolację „z młodzieżą”. Spotykamy się przed burgerownią (piękne malunki na elewacji), jest Luis, poznajemy Zaravi, Katie (dziewczyna Luisa) i innych. Część mówi bardzo dobrze po angielsku, część wcale. Ludzie tutaj mają zupełnie inne rysy i kolor skóry, widać, że w tej części kraju panuje zupełnie inna struktura etniczna. Zamawiamy hamburgery. Luis mówi, że Jorge się spóźni troszkę, ale to on organizuje to spotkanie i on płaci za kolację. Znowu.
Następnego dnia rano pojawia się Luis i mówi, że dzisiaj pojedziemy "w góry". Dodaje, że mają tutaj taką górę, gdzie rosną drzewa iglaste i jest zimno, tak jak u nas w kraju. Przyjeżdża auto, zabiera nas do centrum, tam znowu spacer po uliczkach dookoła rynku i idziemy na jakiś przystanek autobusowy. Na miejscu się okazuje, że niestety autobus w to miejsce, gdzie mieliśmy jechać tyle co odjechał. Luis przeprasza, mamy się nie martwić, on coś załatwi. Załatwianie trwa godzinę (i sprowadza się do dzwonienia do Jorge, żeby ten coś załatwił), po godzinie pojawia się biały, kilkuletni mały samochodzik Suzuki SX4. Za sterami wozu starszy pan, mamy go nazywać Papa Nikozia. I Papa akurat zupełnie przypadkiem ma czas i chętnie nas w te góry zabierze. No, to wsiadamy – z przodu tego mikrego auta siada Luis, nasza piątka zajmuje tylną kanapę. Podróż trwa może około 30 minut, jest hm… ciężko, dużo zakrętów, Tosia jęczy, że jej niedobrze, okna pootwierane bo klimatyzacja nie działa, wieje niemiłosiernie, auto piłuje pod górę. W końcu dojeżdżamy na miejsce – Cerro Canajagua.
Jest, trzeba przyznać, osobliwie – jakby na jakiejś Ślęży w Polsce – są maszty radiowe, rosną sosny, cisza, chłodno, miłe widoczki. Spacerujemy po szczycie kilkadziesiąt minut, Ola szybko „kolonizuje” sobie Papę, Tosia przejmuje kontrolę nad Luisem.
Zbliża się godzina 12, przypominam Luisowi, że chyba o 13-tej mamy się z kimś spotkać w Las Tablas. Luis potwierdza, że na 13:00 jest umówione spotkanie z proboszczem w tamtejszej parafii. Powoli wracamy do samochodu, jest 12:30 i według mnie już jesteśmy spóźnieni. Auto rusza stromą drogą w dół, jednak po 2 minutach na trasie Papa Nikozja wciska hamulec i mówi, że przed chwilą mijaliśmy sklepik z takim lokalnym napojem (cziczeme), i koniecznie musimy się napić. Droga nachylona dość sporo, a Papa wrzuca wsteczny bieg i zaczyna piłować sprzęgłem pod górę. Sprzęgło płonie, wszędzie czuć ten charakterystyczny smród. Pijemy cziczeme, jest paskudne, wszyscy wylewają, Papa mówi, że coś z nim było nie tak. Ruszamy do Las Tablas, przed nami 30 minut jazdy, do spotkania zostało 5 minut. Auto szarpie przy przyspieszaniu, już tak będzie szarpało do końca naszej wizyty, zdaje się, że Papa zamordował sprzęgło.
Na spotkanie z proboszczem przyjeżdżamy nieco spóźnieni, ale ponieważ jesteśmy w Panamie, nikt się tym absolutnie nie przejmuje. Luis nie jest zaproszony, Papa Nikozja też. Za to na miejscu jest Zaravi, którą poznaliśmy wczoraj na burgerach, dziś w zupełnie innym outficie. Zaravi świetnie mówi po angielsku, proboszcz nie – będzie robiła za tłumacza podczas naszego spotkania.
U proboszcza podają dla nas obiad (bardzo dobry), rozmawiamy przy jedzeniu o (a jakże) Światowych Dniach Młodzieży, przygotowaniach, radach dla Panamy, o Polsce itp. My opowiadamy po angielsku, Zaravi tłumaczy. Na koniec fotka na parafialnego facebooka i gotowe.
Po spotkaniu pojawia się Luis ze swoją dziewczyną, mamy jechać kupić pamiątki do pobliskiego Chitre. Tłuczemy się jakimś busem do innej miejscowości, która okazuje się zagłębiem wszelkiej maści ceramiki, z naciskiem na krasnale ogrodowe i inne tego typu atrakcje. Nic nam się tam nie podoba, ale aby nie jechać na darmo, oraz nie robić nikomu przykrości, kupujemy dwa ceglaste kubki. Tłuczemy się drogą powrotną do Las Tablas, po czym Luis prowadzi nas w stronę domu Jorge, bo dzisiaj Jorge zaprasza nas do siebie.
Jorge mieszka daleko od centrum i można powiedzieć, że w Polsce taka rodzina byłaby zakwalifikowana do pierwszej edycji Szlachetnej Paczki. Poznajemy rodziców Jorge, jego psa, siostrę, jakieś dziecko, ojca tego dziecka. Nikt tam po angielsku nic nie powie, ale jakoś dajemy radę. Dużo dobrej roboty robią nasze córeczki, zawsze można skupić wszystkich uwagę na dzieciach, albo iść z nimi po kolei do toalety, albo poprosić o szklankę wody. To jest dla nas dość trudna godzina, nasi gospodarze w tym ubogim domu nie bardzo wiedzą co z nami zrobić, rozmowa się nie klei, stoimy w wejściu (nie ma na czym siedzieć nawet), jest późno, jesteśmy głodni, dziewczynki zmęczone. W końcu pojawia się Luis, ale nie ten nasz, tylko kolega Jorge, syn właścicieli naszego domu. Jedziemy do miasta, dzisiaj będzie kolacja w innej restauracji (też jakaś koligacja towarzysko-rodzinna wpływa na wybór miejsca jedzenia, ale nie do końca ogarniam kto jest kogo krewnym/znajomym). Jest późno, mega późno, dzieci męczą się z pizzą, my męczymy się z paskudnym ceviche i czymś innym mniej paskudnym. Rozmowa się nie klei na początku (angielski nie jest tutaj zbyt popularny), ale potem już jest lepiej, bo dołącza do nas jakaś kobieta, która dobrze mówi po angielsku. Rozmawiamy o rodzinie, kościele, parafiach, wspólnotach do których należymy. Miła rozmowa, ale pora straszna. Po kolacji obowiązkowo pamiątkowa fotografia. Luis (właściciel) odwozi nas do domu. Mamy się wyspać, bo jutro pojedziemy nad morze.
Kolejny dzień to wyprawa nad ocean. Luis nie jest zaproszony, jedzie Jorge. Spytali, czy nie mamy nic przeciwko, aby jechała Zaravi. Powiedzieli, że to nie jest daleko. No więc o umówionej godzinie zabiera nas Papa Nikozja do swojego zarżniętego SX4 – z przodu siedzą Papa oraz Jorge, a z tyłu kolejno:
Marta z Tosią na kolanach, ja z Olką na kolanach, Zaravi z Adą na kolanach. Okazuje się też, że morze wcale nie jest blisko - tłuczemy się ponad godzinę po kiepskiej drorze. W aucie jest ciasno, duszno (mimo otwartych okien). Miejsca brak na jakikolwiek ruch, staram się jedynie aby moje włochate łydki nie przyklejały się do nóg Zaravi. Po godzinie jazdy wysiadamy w jakimś miasteczku, robimy spacer do jakiegoś kościółka, po czym ruszamy dalej. Ot taki panamski styl, nie bardzo wiadomo po co tam byliśmy, ale miejsce zostało zaliczone. W końcu dojeżdżamy na naszą plażę.
Plaża mieści się przy jakimś pensjonacie, ale zdaje się, że wraz z końcem karnawału wszyscy się z niego zmyli, bo jesteśmy jedynymi turystami na całej plaży. Jorge i Zaravi szybko wskakują do oceanu, nasze dziewczyny razem z nimi. O Zaravi toczy się walka (Tosia krzyczy: zostawcie, to moja Zaravi), Marta z Adą zbiera na plaży muszelki i martwe koralowce. Jest cudownie. Zupełnie inaczej niż w Colón. Czysta woda, miękki piasek, super miejsce.
Spędzamy tam sporo czasu, na koniec robimy pamiątkowe zdjęcie morskich skarbów, niestety do Polski z nami nie pojadą.
Papa i Jorge koniecznie chcą nam coś jeszcze pokazać – drugą plażę, niedaleko. Okazuje się, że jest to jakieś centrum surfingowe, że nawet w tym miejscu robili zawody, mistrzostwa kraju czy coś. Rzeczywiście fale są gigantyczne i sporo ludzi ćwiczy na deskach. Chętnie byśmy zostali tam dłużej, ale czas ucieka, a nam właśnie się przypomniało, że zaproszono nas na 18:00 do kościoła na mszę w naszej intencji. Głupio byłoby się nie pojawić, no nie?
Papa Nikozja robi co może, ale fizyki się nie pokona. Skoro droga nad Ocean zajęła półtora godziny, tyle samo zajmie droga powrotna. Zmęczeni słońcem i plażą przysypiamy na tylnej kanapie. Zaravi odpływa do krainy snów z Adą na kolanach, dzieci zasypiają, ja nie muszę już walczyć z problem owłosionej nogi.
Zbliżamy się powoli do Las Tablas i pojawia się pytanie: czy chcemy jechać do El Carate się przebrać? Robimy z Martą szybką ocenę sytuacji – mamy mało czasu, dzieci są głodne, jak nie pójdziemy coś zjeść to zrobią nam jesień średniowiecza w kościele. Nie, nie będziemy się przebierać, jedźmy coś zjeść przed mszą. Zawożą nas do innej jadłodajni, gdzie pracuje/jest właścicielem (trudno ocenić) mama Luisa (nie wiem którego). Jemy obiad, uzupełniamy braki płynów, ruszamy w stronę kościoła. Outfit, cóż, plażowy. Sandały, sukienki, krótkie portki. Tymczasem w kościele raczej standard to spodnie na kant i koszula z długim rękawem. Trudno, nie ma innego wyjścia.
Rozpoczyna się msza, jest specyficznie, najpierw zespół muzyczny śpiewa po hiszpańsku piosenkę religijną, którą aż za dobrze znamy z Polski i która jest dość charakterystyczna dla naszej wspólnoty (ciekawe czy wiedzieli), okazuje się, że msza wygląda zupełnie tak jak powinna wyglądać i swawola liturgiczna to chyba spefycika Colón, a tutaj jest już jak trzeba. Potem podana jest intencja mszalna - oczywiście msza jest po hiszpańsku, ale nie trzeba być super oblatanym w tym języku, aby nie zrozumieć co to jest "sagrada familia da polonia" (co też oni im o nas naopowiadali?!). Na koniec mszy wołają nas na środek (żeby wszyscy zobaczyli jak jesteśmy szałowo ubrani), są podziękowania, uściski, pamiątkowa fotka na parafialnego facebooka.
Po mszy – kolacja, w kolejnej knajpce. Dzieci najpierw nie chcą jeść, potem jednak chcą, jedzenie jest takie sobie, ale za to można oglądać panamską telenowelę w telewizorze. Dziewczynki są zachwycone. Kolacja kończy się późno, Papa Nikozja ma nas odwieźć do domu w El Carate, ale wpada na pomysł, że jeszcze jego własnego domu nie widzieliśmy. No więc jedziemy do domu Papy, następuje oprowadzenie po domu, prezentacja dzieci, żony akurat nie ma. Nasze dziewczynki lecą na oparach energetycznych od 2 godzin a tutaj jeszcze takie niespodzianki. Ale wiemy też, że nie mamy prawa nic powiedzieć, w żaden sposób okazać zniecierpliwienia czy czegokolwiek – w końcu ten człowiek przez trzy dni poświęcał dla nas swój czas i pieniądze po to, by jakaś rodzinka z Polski mogła sobie pozwiedzać okolicę jego miasta. Oczywiście pamiątkowa fotka musi być.
W końcu o 23 wracamy do domu.
Noc mija szybko, rano trzeba posprzątać po sobie, bo jeszcze przed wyjazdem mamy kolejny proszony posiłek – tym razem śniadanie, na które zapraszają (do restauracji) właściciele domu, w którym spaliśmy przez ostatnie trzy noce. Całe szczęście, że z Polski targaliśmy do Panamy duży album ze zdjęciami o Polsce, z opisem po angielsku. Album wręczamy właścicielom, są bardzo zadowoleni, cieszą się, że mogli pomóc. Jorge wszystkim dziękuje za wszystko. Papy Nikozji nie ma, podobno miał inne sprawy (pewnie go nie zaprosili), Luisa naszego też nie ma. Kończy się śniadanie, żegnamy się ze wszystkimi, właściciel odwozi nas do centrum. Tam jeszcze czeka nas wizyta w sklepie mamy Zaravi, bo ona też chce nas przedstawić swoim rodzicom. Mama Zaravi robi nam różne drobne upominki, Zaravi wręcza ciasteczka, które dla nas upiekła. Ściskamy się i żegnamy.
Pojawia się Luis, on nas odprowadzi na autobus, dopilnuje, że wszystko jest ok. Godzinę później nasz autobus rusza w stronę Panama City. Dziewczynki płaczą za Luisem, Luis płacze gdy my odjeżdżamy. Papa Nikozja pisze na WhatsApp, że tęskni za naszymi dziewczynkami i zaprasza do siebie znowu, kiedy tylko będziemy chcieli.
Wracając autobusem z Las Tablas już wiemy to na pewno - nasza podróż do Panamy to podróż nie dla widoków, wody, piasku, palm. To podróż do ludzi i dla ludzi.