Po zaliczeniu kolejnego kokosa wracamy do domu, negocjujemy z Mk dodatkowe 2h wypożyczenia skutera ("no problem"), i jedziemy 25km w jedną stronę na night market. Zdjęć z night marketu nie mamy, bo było tłoczno i ciemnawo, ale było to bardzo ciekawe doświadczenie. Część stoisk to tekstylia, ale zdecydowana większość to spożywcze. Połowa stanowisk sprzedaje produkty (warzywa, owoce, mięso, ryby), połowa gotowe dania - słodkie i słone, naprawdę jest z czego wybierać. Polecam! Z night marketu wracamy do naszego domu. Droga jest hmm... taka sobie, na szczęście co jakiś czas mija nas samochód co nieco zmniejsza nasze obawy (jakoś tak jechać przez las w nocy skuterem nie spodobało nam się za bardzo). Jakieś 10km od domu zaczyna lekko padać, ale na szczęście tym razem to nie shower i dojeżdżamy prawie niezmoknięci.
1.XI. 8:00 Pora zmienić wyspę, dzisiaj lecimy na Penang. Na bilecie jest napisane, że mamy być na miejscu 30 minut przed odlotem
:), małe lotnisko, więc idzie sprawnie. Mk jest na tyle miły, że podwozi nas ze swojego domku pod sam terminal. W samolocie (A319) frekwencja 70%.
Aaa, zapomniałbym. W naszej dzielnicy (i dzielnicy Sama) jest nieco syfnie, ale potem okazuje się, że w całej Malezji tak jest. To po prawej to dom Sama.
A to widzimy z naszego tarasu u Mk.
A na tej werandzie za chwilę będzie siedziała rodzina i jadła sobie kolację.Odcinek 4. Penang. Pierwsze rozczarowanie? 01.XI 10:00 Około godziny 10-tej rano lądujemy na lotnisku na wyspie Penang. Naszym celem jest Georgetown - historyczne miasto wpisane na listę Unesco, raj dla takich łakomczuchów jak my. Jest to zarazem pierwsze miejsce, gdzie trafiamy do normalnego miasta, z komunikacją miejską, korkami, wieżowcami, restauracjami, kościołami itp. Lotnisko jest niewiele większe od tego na Langkawi z tą różnicą, że tutaj widać obecność przemysłu (co m.in. przejawia się w hangarach cargo i budynkami znanych na całym świecie firm typu DHL, UPS itd.). Ponieważ, mimo wielu użytkowników, Couchsurfing tutaj nie zadziałał, kolejny raz skorzystaliśmy z Airbnb. Nasz wybór padł na "Loft" blisko centrum, do którego z lotniska musieliśmy się dostać. O Penang/Georgetown trzeba wiedzieć jedną rzecz - cała komunikacja skupia się na węźle Komtar. Nawet jak nam się wydaje, że autobus tam nie pojedzie, to i tak pojedzie (no ok, mimo wszystko sprawdźcie sobie, żeby nie było, że przeze mnie samolot komuś uciekł). Komtar to względnie stary i raczej średniej urody budynek w samym centrum Georgetown, wysoki na 200m (więc bardzo łatwo go zauważyć), pod którym mieści się terminal autobusów miejskich (w tym darmowego shuttle busa).
Z lotniska udajemy się na przystanek autobusowy i po kolei pytamy o coś, co jedzie do Komtar. Pierwszy kierowca mówi, że 401, drugi kierowca (w busie 102), mówi, że on. Wsiadamy więc. Na Penang bilety kupuje się u kierowcy za odliczoną gotówkę, kierowca wydaje bilet, a kasę na jego oczach wrzucamy do skarbonki. Bilety mają różne ceny, w zależności od trasy, ale dojazd z lotniska do Komtar wyszedł chyba 2.70RM od osoby. Aha - w Penang zaczynamy zwracać uwagę na Malay English czyli ich przeróbki z angielskiego. Np. kierowca autobusu to bas kapten. W autobusie wisi kartka, jakby ktoś miał wątpliwości, czy facet za kółkiem to ten bas kapten co trzeba. I kolejną nowością są zakazy wnoszenia Duriana, nawet do autobusu.
Po jakichś 20 minutach jesteśmy w centrum i wysiadamy przy Komtar. Korki są spore, ot takie godziny szczytu w centrum Wrocławia. Nasz "Loft" jest dosłownie 200m od przystanku, dość łatwo go znajdujemy. Pokój jest ciekawy, klimatyzowany, z ciepłą wodą w łazience i cienkimi ściankami z płyt g-k. Niestety cienkie ścianki 2 razy będą przeszkadzały, raz nam gdy Azjaci zza ściany wrócą w nocy, drugi raz sąsiadom, gdy my zapominamy gdzie jesteśmy. Stukanie w ściankę rozwiązuje problem w obu przypadkach. Właściciel (Chińczyk) jest bardzo pomocny, rysuje nam mapki, zaznacza gdzie i co jeść a potem prowadzi do swojego ulubionego straganu z jedzeniem ukrytego w uliczce (w życiu bym tam jedzenia nie zamówił), gdzie serwuje nam sok z owocu muszkatołowca (podobno tylko na Penang coś takiego robią). Tego dnia mamy napięty plan zwiedzania. Przede wszystkim przyjechaliśmy tu jeść, ruszamy więc w stronę Unesco Heritage Old Town poszukać tego dziedzictwa, street artu i jedzenia. Na Penang była dość silna grupa ludności z Chin, którzy budowali różne ciekawe budowle, zrzeszali się w klany (?) - do jednej takiej siedziby klanu za namową naszego gospodarza trafiamy. Wstęp to chyba 10-15RM (nie pamiętam), nas nie powala, zaliczone, więcej takich obiektów nie zwiedzamy (a do zwiedzania w samym centrum takich budynków jest ponad 5).
Ruszamy szukać jedzenia, posługując się zdobytą na lotnisku mapką Georgetown Food Paradise
:). Jedzenie jest wszędzie, głównie "malajskie" (czyli makarony mieszane z dodatkami i ciemnymi sosami), zupy z owocami morza i indyjskie przysmaki. Ceny świetne, zawsze poniżej 5RM. Po spałaszowaniu szybkiego przed-obiadu idziemy w stronę Little India. Zaskakujące to miejsce - głośne, przed sklepami wielkie kolumny głośnikowe z natrętną hinduską muzyką, kadzidełka, sklepy z sari i kwiatami do składania ofiar.
Pamiętamy, jak pyszny był garlic naan na lotnisku KLIA2, więc z braku miejsca na większe zakąski, zamawiamy jeden naan w knajpie. Niestety Marta w ramach eksperymentu zamawia cheese naan i to jest błąd. Pan zaczyna go przy nas robić: a następnie idzie na zaplecze i przynosi jeden plasterek sera w folijce (tak jak u nas sery hochland - te topione w plastrach). Masakra! Naan jest paskudny i bez sera (niewyrośnięty, zakalec), a ser jeszcze pogarsza klimat. Trudno, niewypał. Dzisiejszy dzień mamy tylko na Georgetown, ale samo Old Town nie powala, niestety po różnych miastach w Europie mam inne wyobrażenie tego, co to jest Old Town, i jasne, nie oczekiwałem, że zobaczę to co w Asyżu, ale tutaj po prostu jakieśtam budynki nieco bardziej kolorowo pomalowane, ale syf taki sam jak poza Old Town. Tak sobie wędrując znajdujemy słynne malunki streetartowe. Przy większości z nich są tłumy turystów, którzy cykają sobie selfie, ale czasem można znaleźć takie mniej oblegane.
Tak wędrując znajdujemy super miejsce na jedzenie - halę (zadaszoną) z kilkunastoma stanowiskami. Wrócimy tu wieczorem. Zaraz obok hali jest jeszcze jeden wynalazek - część miasta zbudowana na wodzie. Są sklepiki z pamiątkami, jakieś mikro świątynie, ale najciekawsze jest, jak oni to zbudowali. Chcesz mieć dom na palach - bierzesz plastikowe wiadro z betonem, potem kolejne, i kolejne, i tak sobie budujesz te pale. Tutaj widok z poziomu "chodnika". A tutaj konstrukcja.
Łapiemy darmowy bus do Komtar (jedzie z portu, więc zaraz obok domków na palach), idziemy na chwilę odpocząć do naszego loftu. Tutaj mała uwaga dla zainteresowanych: zależało nam, aby podczas podróży do Azji znaleźć takie miejsce, w którym będzie szansa na znalezienie kościoła rzymskokatolickiego. Okazało się, że na Penang jest ich 6 (jedna parafia), z czego 3 w bliskim sąsiedztwie Komtar (jeden z nich 100m od naszego loftu, pozostałe bliżej portu, ale 5 minut shuttle busem). Bez problemu można trafić na mszę w j.angielskim, kościoły pełne ludzi, ale byliśmy jedynymi białymi (co dość szybko zostało zauważone). Jak ktoś ma więcej pytań to może PW, w każdym razie byliśmy pozytywnie zaskoczeni.
Wieczorem postanawiamy wrócić do wcześniej namierzonej hali, nazwijmy ją roboczo pasaż dla łasuchów. Procedura jest prosta - znajdujesz sobie wolne miejsce (o to wieczorem jest ekstremalnie trudno), potem wybierasz sobie na co masz ochotę w jednym z 30 straganów (przekrój jedzenia jak zwykle malezyjskie, indyjskie, chińskie, tajskie, singapur itp), zamawiasz, po chwili przynoszą świeżo robione jedzenie, płacisz, jesz. Ktoś inny sprzątnie talerz. I tak cały wieczór. Aby nie było nudno, na środku hali jest scena, na której odpicowany młodzian i jego dwie wylaszczone panny zabawiają gości śpiewem i tańcem. Jedno śpiewa, dwójka tańczy. Jedna piosenka, zmiana na wokalu. Niezły klimat, serio
:) Jak już nie mamy miejsca na jedzenie, które jest super (no może z wyjątkiem ostrego masakratora sałatki z mango) zaczyna się shower. Czekamy 30 minut, a potem w strugach deszczu biegniemy na przystanek autobusowy (słusznie, bo padało jeszcze godzinę).
02.XI. 11:00 W niedzielę mamy plan pojechać poza centrum, które już w zasadzie zwiedziliśmy i nas nie interesuje, przynajmniej chwilowo. Tutaj niestety zaliczamy falstart, gdyż ponieważ po kościele chcemy złapać autobus, który jedzie na północno-zachodni koniec wyspy. Siedzimy na przystanku, z którego powinien jechać (jest nieco naddarta kartka z info, gdzie ta linia jeździ i że tu jest). Po 30 minutach idziemy poszukać innego przystanku, jednak nie znajdujemy, więc wracamy na ten pierwszy. Łącznie godzina za nami. Po kolejnych 40 minutach poddajemy się i łapiemy cokolwiek na terminal autobusowy w porcie (obok naszej hali z jedzeniem i domków na palach). I tam - co ciekawe - nasz poszukiwany autobus stoi. I kolejnych 5. Nosz motyla noga - była inna trasa. Żeby jeszcze nas pognębić autobus jedzie przez Komtar, więc mamy nauczkę na przyszłość, gdzie iść jak się szuka autobusu w Georgetown. Bilet jest dość drogi (5,90RM), ale jedziemy długo za miasto. Po drodze (wzdłuż północnego wybrzeża) mijamy sporo, zaskakująco sporo, wielkich apartamentowców, po 30-40 pięter, tuż nad brzegiem morza. Jest to ciekawy dość widok, centrum jest względnie nisko zabudowane, a wysokie bloki pobudowali sobie nad morzem. Naszym pierwszym punktem programu jest Tropical Spice Garden http://tropicalspicegarden.com/ Jest to coś w rodzaju ogrodu botanicznego. Wstęp jest drogi, 26 RM od osoby z audioguide. W ogrodzie dużo bardzo ciekawej roślinności (w tym bardzo rzadkie gatunki palm), ale mi najbardziej podoba się huśtawka gigant: Sam ogród też hoduje/przygotowuje przyprawy, które można sobie kupić w sklepiku na koniec zwiedzania. Jest też szkoła gotowania, na którą Marta bardzo chciała się zapisać, ale godziny i cennik wykluczył tę imprezę. Ogólnie - polecam to miejsce.
Z ogrodu łapiemy dalej ten sam autobus i jedziemy do Batik Factory (pamiętacie, na Langkawi nie chcieli się targować w sklepie z apaszkami, robimy drugie podejście). Okazuje się to niewypałem - jest drogo i kiczowato. Vis a vis Batik Factory jest jakiś sklep ze słodyczami (miód i czekolada) i niestety wchodzimy do środka - dopadają nas 3 panie, które koniecznie chcą nam coś sprzedać i podziwiam ich upór i wytrwałość. W końcu, żeby nas tam nie zatłukli (jesteśmy jedynymi klientami a obsługi jest ok 15 osób
:)), kupuję puszkę zimnego napoju za 2.50RM i wychodzimy. Tłumaczę, że jest za gorąco na kupno czekoladek bo się roztopią na zewnątrz. Nieopodal tego miejsca jest kilka "knajpek", ale Marta wyraźnie ma dość plastikowych talerzy i jedzenia w hmm... budżetowych warunkach, więc sobie odpuszczamy. Idziemy na plażę, ale jest jak nad Bałtykiem, szaro, buro, brudno. Wracamy na przystanek, po chwili autobus zabiera nas do miasta. Korki są gigantyczne, powrót zabiera nam 90 minut (jest niedziela, ok. 17-18-tej). Wysiadamy w centrum i szukamy jakiegoś bardziej przyzwoitego jedzenia. Wybór pada na Hindusów, tym razem jest super, naan dobre, curry też.
Wieczorem idziemy jeszcze do kawiarni na froncie naszych loftów. Mimo późnej godziny kawiarnia jest otwarta, ale nie ma tam nic, co by mnie szczególnie interesowało, więc kurtuazyjnie wypijamy lemoniadę i idziemy spać. Jutro rano musimy się uwinąć z wyjazdem.
03.XI 06:30 Rano szybko wychodzimy z naszego loftu. Idziemy - rzecz jasna - na Komtar. Tam łapiemy autobus 102, jedziemy na terminal autobusowy Sungai Nibong. Korki są spore, dobrze, że zrobiliśmy sobie zapas czasowy. Śniadanie? Coś kupimy, na pewno będzie stragan na dworcu autobusowym. Ale o tym w następnym odcinku.
Aha, czy poleciłbym Penang? Wrócił tam jeszcze raz? Cóż. Szału nie ma, jedzenie uliczne super, ale robi się monotonne (i w sumie dość podobne jest na Langkawi). Samo Old Town w Georgetown mocno rozczarowuje i zdecydowanie przereklamowane. Ale może jesteśmy wybredni i po Koh Lipe już nam się w ... głowach powywracało? Zobaczymy co będzie dalej.Odcinek 5. Cameron Higlands. Truskawkowy horror. 03.XI 6:00 Georgetown Tego dnia wstajemy o zabójczej godzinie, zabieramy nasze plecaki i zmykamy z naszego loftu, nie chcemy spóźnić się na dalekobieżny autobus do Tanah Rata. Bilety na autobusy kupiliśmy jeszcze w Polsce (jak wszystko co się dało kupić z wyprzedzeniem), stron z rezerwacjami jest dużo, ceny zwykle wszędzie takie same, ja wybrałem portal A dlatego, że oferował wybór miejsc w autobusie (co było bezużyteczne bo autobus jechał prawie pusty i nie miało to żadnego znaczenia). Wprawdzie wszystkie portale pozwalają na zakup biletu z Komtar (przypominam, mieszkamy 100m od tego węzła), jednak najczęściej oznaczało to spisanie numeru telefonu i łapanie busika na telefon aby dotrzeć na właściwe miejsce - czyli dworzec dalekobieżnych autobusów Sungai Nibong. Aby uprościć sobie życie zdecydowaliśmy, że bilety autobusowe kupimy z dworca Sungai Nibong, a z Komtar dotrzemy tam komunikacją miejską. Wszystko odbywa się bez problemu, po ok. 30 minutach (są lekkie korki) docieramy na miejsce.
Ponieważ mamy zapas czasu, i bilety kupione (tak nam się zdaje), pora na śniadanie. Oczywiście przy dworcu autobusowym jest stragan, kawa, stoliczki, fast food. Od lewej występują: słodkości (słodkie naleśniki, pojęcia nie mam jak zrobili to żółte ciasto), faworyt Marty mihun i mój ulubiony nasi lemak.
Jak już zjedliśmy, pora było poszukać naszego peronu. Patrzę na wydruk, a tam numer 23. A peronów 6. Hmm... Patrzę jeszcze raz "counter 23". No to pytam jakiegoś gościa co wygląda jakby pracował w tym miejscu gdzie to jest, a on mnie wysyła na piętro, do czegoś w rodzaju kasy biletowej połączonej z biurem podróży. I tam nasz wydrukowany bilet zostaje zamieniony na karteczkę 5x5 cm z jakimiś pięcioma cyframi i każą nam iść za miłym panem. Miły pan prowadzi nas na zewnątrz dworca, do zatoczki na autobusy miejskie i zostawia tutaj z karteczką. Po chwili zjawia się jakiś facet na oko z Europy - szybko ustalamy po angielsku, że jedziemy w tym samym kierunku. Fabian jest z Frankfurtu, podróżuje sam, chce trochę posiedzieć w Malezji a potem leci na Bali.
Kolejne 5 minut, podjeżdża autobus, numerek z naszej kartki pokrywa się z numerem bocznym, pytamy czy Tanah Rata, bas kapten mówi że tak, plecaki do bagażnika i jedziemy. W środku autobusu szok
:), w życiu takiego standardu nie widziałem - fotele wykładają się do płaskiego, miejsca więcej niż w klasie biznes B777
:)
Początek podróży jest nawet ciekawy, bo jedziemy przez jeden z dwóch ogromnych mostów łączących Penang z kontynentem. Ale potem robi się nudno, więc przysypiam. Budzę się za "jakiś czas", nasz autobus w żółwim tempie wspina się pod lekkie wzniesienie, na skrajnym pasie autostrady sznur ciężarówek wlecze się niemalże jak podczas zimy na przełęcz Brenner w Alpach. Tylko, że to wzniesienie jest śmiesznie małe, nasza A4 w okolicy Góry Św. Anny jest bardziej stroma i skomplikowana do pokonania. Przysypiam znowu, budzi mnie przystanek na parkingu za bramkami autostrady, z którego zamiast wrócić na trasę nasz autobus wlecze się jakąś prowizoryczną drogą, a potem objazdem na tyłach centrum handlowego, aby zajechać na jakiś dworzec autobusowy. Co u licha? Ipoh Bas Terminal. Kierowca krzyczy Tanah Rata exit. No to wysiadamy z Fabianem, bierzemy plecaki. Podchodzi kolejny miły pan, zabiera naszą karteczkę 5x5 i zamienia ją na kwitek 8x8cm z innym napisem i mówi wait here. Tak czekając spotykamy jeszcze zabawną parę z Anglii, przynajmniej można porozmawiać sobie z native speakerem. Na dworcu głośno jak na bazarze - kasjerzy/kasjerki z poszczególnych agencji ze swoich okienek krzyczą do każdego, kto wchodzi do terminalu - szukają klienta. Po godzinie pojawia się inny autobus, miły pan mówi, że mamy wsiadać do Cameron Highlands. Ruszamy dalej w trasę, ja idę spać, budzę się na serpentynach w górach, dookoła same szklarnie, mapa pokazuje 20 km do celu.
W końcu przyjeżdżamy na miejsce. Dużo później niż planowałem (ok 16) - no niestety, wiedziałem ile kilometrów mamy do pokonania, ale nikt nie mówił o przesiadce w Ipoh. Fabian nie ma planów na nocleg, więc proponujemy mu naszą miejscówkę, której poświęcę kolejne akapity.
Chodząca wikipedia Z noclegiem w Tanah Rata to nam wyszło zabawnie i śmiesznie. Był to pierwszy nocleg zarezerwowany hm... jeszcze w lipcu, przez booking. Pines guesthouse czy jakoś tak, tanio i syfnie. Pamiętając Sama i jego norę oraz biorąc pod uwagę nasze obawy dot. komarów szybko kasuję rezerwację (motyla noga, kasowałem wg czasu PL, ale policzyło czas w Malezji i niestety booking naliczył opłatę). Dzień wcześniej, po pospiesznej lekturze Tripadvisor'a wybieramy Gerard's Place http://fathers.cameronhighlands.com/gerards/, rezerwacji dokonuję o 21:00 dnia poprzedniego, więc nie narzekam. Fabian idzie z nami, na miejscu mają cały guesthouse do naszej dyspozycji. Z dworca autobusowego jest tam kawałek, ale bierzemy taksówkę, Fabian się dorzuca więc przełykamy jakoś te 5MYR. Na miejscu otwiera nam chłopaczek w wieku 16-18 lat, mówi dobrze po angielsku i cały proces meldowania, zasad panujących w pensjonacie, proponowanych atrakcji itp prowadzi w zabawny sposób sypiąc dowcipami i ciekawymi tekstami. Bierze nasze paszporty, widzi Polska to dawaj od razu do mnie: kto był lepszym piłkarzem Lato, Boniek czy teraz Lewandowski. Albo co sądzę o karierze Jerzego Dudka. I dawaj w piłkarski świat, widzi, że chwycił temat, to ciągnie go dobre kilka minut i wie zdecydowanie więcej o polskiej piłce nożnej niż ja (a nie należę do ludzi, których nie interesuje piłka nożna). Potem przychodzi mu meldować Fabiana, zagaduje o niemieckiej piłce, że drużyna ostatnio słaba i coś takiego, Fabian na to, że nie interesuje się piłką nożną. No to chłopaczek zmienia temat, o jesteś z Frankfurtu, Lufthansa ma siedzibie w tym mieście (i dawaj o w temat tej linii lotniczej). Potem jeszcze kilka razy z nami rozmawiał i za każdym razem zaskakiwał nas błyskotliwością i wiedzą. (Polecam sobie poczytać opinie na Tripadvisor). W tym miejscu kupujemy też wycieczkę na następny dzień - mamy autobus do Kuala Lumpur na 17:00, więc aby ze wszystkim się wyrobić ze spokojem musimy zdecydować się na wycieczkę "half day". Niestety okazuje się, że nikt w Tanah Rata nie zabierze nas na raflezje, bo chwilowo nie ma. Proponują nam za to "mossy forrest", ok, niech będzie.
Popołudnie mamy wolne, idziemy więc do "centrum" poszukać czegoś do jedzenia i porobić coś korzystając z wolnego czasu. Z pensjonatu do centrum jest ok. 1 km przyjemnego spaceru w dół. No i oczywiście jest chłodniej niż w poprzednich dniach, przyjemne 20 stopni. Centrum rozczarowuje, kto był u nas ten zrozumie - coś jak Szklarska Poręba - główna droga non stop zakorkowana przez całą miejscowość, wzdłuż tej drogi sklepy i restauracje. Drogo, drożej niż Penang czy Langkawi. Wybieramy pierwszą po lewej knajpę u Hindusów, jest pysznie. Później robimy sobie spacer najłatwiejszą i najkrótszą leśną ścieżką w okolicy Tanah Rata (jungle trail path). Najpierw mija się plac zabaw: Potem szkołę (ciekawy znak drogowy): A potem już jest sobie ścieżka nad jakiś wodospad:
Cały spacerek, łącznie z powrotem do centrum, zajmuje nam ok 60 minut. Wracamy do naszego pensjonatu i na komputerze planujemy zwiedzanie Kuala Lumpur (są dwa dostępne komputery + wifi).
04.XI Po śniadaniu po nas (i po Fabiana, który z braku innych opcji jedzie z nami) podjeżdża klasyczny biały stary klasyczny land rover. W środku jest nasz przewodnik oraz 4 innych turystów (także z Niemiec). Przewodnik nam tłumaczy, że wszyscy tutaj mają land rovery, bo auta są praktycznie niezniszczalne. Plan wycieczki jest następujący: najpierw pola herbaciane, potem najwyższy-w-okolicy-szczyt, potem spacer po lesie a na koniec plantacja herbaty.
Wycieczka jest generalnie rzecz biorąc słaba. Pola herbaciane ok, ale to mogę sobie sam zaliczyć, wjazd terenówką na górę z masztami telekomunikacyjnymi też nie powala, spacer po lesie słaby, bo nie było mgły, i było dość zwyczajnie (w Polsce podobne lasy widziałem), no i na koniec plantacja BOH. Więc może wymienię ciekawostki, które zapamiętałem z wycieczki, a potem będą zdjęcia. - pola herbaciane mają na zdjęciach różne odcienie zieleni. nie zależy to od tego, jak padają promienie słoneczne, tylko od tego, czy jasne młode liście zostały akurat zebrane, czy też nie - Malezja nie eksportuje herbaty, ledwo im starczy na własny rynek - w Indiach/Sri Lance zbiera się ręcznie herbatę. Tutaj kobiety, które zbierały i gadały i były mało efektywne zastąpiono facetami, którzy we dwóch jadą maszyną i strzygą herbatę. - aktualnie w Malezji ostały się tylko dwie plantacje, wszystko inne popadało i zamieniono na szklarnie z pomidorami i innymi warzywami - wysoko w Cameron Higlands (np. w mossy forrest) nie ma zwierząt -> nie ma krwi -> nie ma pijawek i komarów. Niepotrzebna była nam mugga. Przewodnik fajnie objaśnił proces przetwarzania herbaty więc na końcu w prawdziwej fabryce, którą można zwiedzić, wszystko było dla nas jasne i czytelne.
Sesje zdjęciowe na plantacji: Podjazd na szczyt: Wieża widokowa na szczycie: Mossy forrest: Fabryka herbaty: I nasz pojazd:
To już prawie koniec opowieści. Wracamy do Tanah Rata ok 13-tej, z naszego pensjonatu miła właścicielka (mama naszego fana piłki nożnej) zabiera nas swoim autem do centrum, po co mamy dźwigać ciężary. Tego dnia szukamy taniego jedzenie, znajdujemy nieco z boku "centrum straganowe", standard średnio-niski. Jedzenie mi smakuje, ale w powietrzu coś capi, więc szybciej niż bym tego oczekiwał kończymy posiłek i idziemy czekać na nasz autobus.
Horror I teraz obiecany horror. Ponieważ przychodzimy na dworzec autobusowy dużo przed czasem (a oczywiście nie można pojechać innym autobusem), mamy całe 2h na obserwowanie wszystkiego co się tam dzieje. Nasz autobus podstawia się godzinę przed odjazdem. Po chwili przyjeżdża busik i dwóch miłych panów, którzy coś zaczynają przy autobusie kombinować. Z zewnątrz mi to wygląda tak: nie działają wszystkie hamulce, a z pewnością "ręczny". Panowie walczą 30 minut i odjeżdżają niepocieszeni. Pytam się babki z biura tej linii czy wszystko jest ok z autobusem i oczywiście dostaję potwierdzenie: "yes, ok ok, it's standard procedure". Ja tam ich nie wiem, ale doskonale zdaję sobie sprawę, że czeka nas podróż z 1500 m n.p.m. do 0 m n.p.m., i że niechybnie odbędzie się to na krótkim, acz pełnym serpentyn odcinku drogi. I ten odcinek jest straszny. Hamulce działają na szczęście, gdyby nie one, to miejscami jest przepaść na kilkaset metrów turlania się naszego autobusu w dół. Po 30 minutach Marta ma dość, jest blada i chce wysiąść. Autokar jest strasznie miękki (zawieszenie) i ciągłe hamowanie i zakręty powodują, że buja nami niemiłosiernie. Na szczęście jakoś jest to tak obliczone, że ostatni kurs jest o 17-tej, tak aby przed zmrokiem zjechać na niziny. I rzeczywiście, kończą się serpentyny, zapada zmrok. W ciemności nie wyobrażam sobie jak autobus mógłby ten odcinek bezpiecznie pokonać.
Podsumowanie: dojazd - słabo, na miejscu - słabo, bez szału, powrót - tragedia. Wniosek: gdybyśmy mieli jeszcze raz planować naszą podróż, raczej Cameron Higlands wypadło by z listy w pierwszej kolejności.Odcinek 6. Kuala Lumpur. ... w wielkim mieście. 04.11. 19:00 Po przebojach na górskiej drodze oraz sportowej jeździe po autostradzie około 19-tej docieramy do Kuala Lumpur. Jest to nasz ostatni etap podróży, jest wtorek, a w czwartek o północy odlatujemy do domu. W Kuala Lumpur postanowiliśmy skorzystać (również) z Airbnb - znaleźliśmy gospodarza, który wynajmuje apartamenty (czyt. kawalerki) w nowiutkim apartamentowcu z basenem na dachu. Infiniti pool może nie tak wypasiony jak w Singapurze, ale i tak robi wrażenie: https://www.airbnb.pl/rooms/1099279?s=tl2G
Oczywiście do naszego miejsca noclegu jakoś trzeba dotrzeć. Autobus przywozi nas na dworzec autobusowy (jechał przez KL Sentral, ale nie wysiadaliśmy), wiem, że musimy łapać metro, ale nie jest to takie proste. Wysiadamy. Znowu jest duszno, do tego tłumy ludzi, sporo policji. Wiem, że do naszego spania mamy 4km, ale niestety nie znajduję na dworcu stanowiska z biletami na taksówki, a taksiarz z ulicy rzuca cenę nie do zaakceptowania. Idziemy szukać metra, delikatnie gubimy drogę (w sensie - była stacja bliżej niż ta, do której powędrowaliśmy). W końcu znajdujemy metro - wsiadamy na Pasar Seni, ale wiem, że na Masjid Jamek mamy zmienić linię - nasz cel to stacja PTWC. Z rozpiski naszego hosta wiem, że jego nie będzie na miejscu (mamy kod do drzwi), i że bez samochodu jest trudno tam trafić, i najlepiej brać taksówkę. No więc w metrze zagaduję jedynego faceta (biały, w garniturze, wraca z pracy) i pytam o Regalia, a on na to, że tam mieszka i nas zaprowadzi, bo jest remont i normalnie nie da się wejść. Fuks
:) Po drodze Hiszpan jak się okazuje trochę nam opowiada o KL i prowadzi takim fajnym zadaszonym chodnikiem nad ziemią - mówi, że jest dalej troszkę, ale bezpiecznie i nie pada. Ostatnie 30 metrów do recepcji jest dość zabawne, najpierw trzeba zejść z chodnika w stronę stacji trafo, potem po malutkich betonowych schodkach zejść 10m w dół do poziomu drogi, potem wejść do garażu i powiedzieć ochronie, że idzie się do recepcji na poziom '2'. No i jesteśmy. Na recepcji wpisują nas do księgi gości i portier otwiera nam windę - przyciski reagują tylko po użyciu karty magnetycznej. Jedziemy na piętro 35. Tam otwieramy potężne drzwi (3m wysokości) przy użyciu kodu do zamka i już, jesteśmy na miejscu. W środku czeka nas ciastko, herbata i karta magnetyczna - już portier nie będzie potrzebny. Resztkami sił idziemy sprawdzić, czy basen działa - w tym celu trzeba zjechać na dół, wyjść do atrium i tam złapać dedykowaną windę, która ma tylko przyciski 2 i 40. Jest już późno, basen czynny do 21-szej tylko, ale fotkę można machnąć, a co:
05.11 7:00 Następnego dnia wstaję wcześnie rano, żeby zorganizować normalne śniadanie dla Marty, która ma już dość Nasi Lemaków. Okazuje się, że jest to bardzo skomplikowane zadanie, bo w okolicy nie ma żadnego sklepu, ale to żadnego. Idę do stacji metra, a potem dalej prosto w miasto. Łącznie ze 2 kilometry. Znajduję ichnia żabkę, ale wyposażenie słabo, chleb tostowy drogi, jakieś jajka, masło. Idę dalej, innych sklepów brak, ale oczywiście cała masa street food - trudno, Marta dostanie tosty, a ja sobie kupuję lokalne śniadanie. Wracam do apartamentu, jemy co mamy i pora ruszać w miasto. Planów konkretnych nie ma. Ja mam wielką ochotę na prawdziwy bazar i cichą nadzieję na to, że znajdę duriana. Wieczorem (19:00) mamy wizytę na szczycie Petronas Towers (bilety kupione w jeszcze w Polsce, przez Internet na pokładzie Polskiego Busa). Ruszamy piechotą w stronę Chow Kit - tam wg przewodników jest "wet market". Bazar rzeczywiście jest, ale nie jest duży, ciasno, to samo co wszędzie, dużo szmat i trochę jedzenia. Duriana brak. Zwijamy się, pora zabrać się za właściwe zwiedzanie, chcemy zacząć od Merdeka Square, z Chow Kit najszybciej nam tam będzie dotrzeć kolejką Monorail. I tutaj dla mnie rozczarowanie - sam Monorail bardzo efekciarsko może wygląda, ale jest strasznie mały, do pierwszego nie udaje nam się wejść. Jedzie toto wolno, ciasne i nie pierwszej nowości. Widoki - to zależy, miasto w budowie, koparki rozwalają wielkie biurowce po to, aby w tym miejscu wybudować coś jeszcze większego. Mała przesiadka z Monorail na LRT i jesteśmy na przystanku Masjid Jamek. W przewodniku można przeczytać, że Masjid Jamek to jeden z najstarszych i najważniejszych meczetów w KL. Niestety, wrażenia takiego nie robi - ginie na tej swojej wysepce, jakieś rusztowania, kolory wyblakłe - zupełnie nie zachęca
:), a i my nie mamy w planach meczetów, więc idziemy dalej. Jak widać na obrazku - ginie w tle:
Dochodzimy do ich najważniejszego placu - Merdeka Square. To tutaj niejako ogłoszono niepodległość - opuszczono flagę brytyjską, a wciągnięto na maszt flagę Malezji. Tutaj sobie organizują różne defilady i tutaj obchodzą święto niepodległości. Jest też centrum informacji turystycznej, gdzie można sobie zrobić klasyczne zdjęcie:
Centralnym punktem placu jest maszt z flagą - jeden z najwyższych na świecie (97 m).
Poza tym przy placu mieści się pałac sułtana: W pałacu jest darmowa wystawa "Heritage of Malaysia". Znowu heritage. Wystawa słaba, ale przynajmniej możemy sobie obfotografować plastikową raflezję
:)
Z Merdeka Square udajemy się na zakupowe łowy - córeczki nie wybaczą nam, jeśli pojawimy się w domu bez prezentów, udajemy się zatem do Central Market. Jak się okazuje, nie znajdziemy tam nic dla naszych dzieci, ale za to można w końcu sfinalizować zakupy batikowe - Marta jest bardzo wybredna, babka dla trzech szali dwoi się i troi, przynosi inne kolory z innych stoisk, ale na końcu daje dobry rabat i wszyscy są zadowoleni.
Przy okazji na piętrze Central Marketu jest duża "restauracja", czyli dużo stolików i kilkanaście stoisk z jedzeniem. Wygląda to ładnie, na tyle, że jutro też tu przyjdziemy - nie śmierdzi i nie ma syfu jak na ulicy, a poza tym jest tanio i smacznie.
Po posiłku udajemy się szukać prezentów dla córeczek do China Town. Tutaj jest strasznie
:), tylu nachalnych ludzi dawno nie widziałem, wszystko chcą mi sprzedać, ceny z czapy, odchodzisz, cena spada o połowę, aby potem spaść jeszcze 4 razy. Ale wszystko tak badziewne, że strach brać do walizki do samolotu bo i tak się rozpadnie.
W końcu tego dnia nic tutaj nie kupujemy, za duże badziewie jak na nasze wymagania, może poszukamy czegoś w okolicy Petronas Towers - w końcu KL to miasto zakupów. Łapiemy LRT do stacji KLCC.
Na północy sunrise jest coś dla backpackersow. Ale sprawdź Castaway bo my mieliśmy domek z tych drogich a spotkany na miejscu Polak płacił za domek w ogrodzie 1/3 tego co my.
Po zaliczeniu kolejnego kokosa wracamy do domu, negocjujemy z Mk dodatkowe 2h wypożyczenia skutera ("no problem"), i jedziemy 25km w jedną stronę na night market. Zdjęć z night marketu nie mamy, bo było tłoczno i ciemnawo, ale było to bardzo ciekawe doświadczenie. Część stoisk to tekstylia, ale zdecydowana większość to spożywcze. Połowa stanowisk sprzedaje produkty (warzywa, owoce, mięso, ryby), połowa gotowe dania - słodkie i słone, naprawdę jest z czego wybierać. Polecam!
Z night marketu wracamy do naszego domu. Droga jest hmm... taka sobie, na szczęście co jakiś czas mija nas samochód co nieco zmniejsza nasze obawy (jakoś tak jechać przez las w nocy skuterem nie spodobało nam się za bardzo). Jakieś 10km od domu zaczyna lekko padać, ale na szczęście tym razem to nie shower i dojeżdżamy prawie niezmoknięci.
1.XI. 8:00
Pora zmienić wyspę, dzisiaj lecimy na Penang. Na bilecie jest napisane, że mamy być na miejscu 30 minut przed odlotem :), małe lotnisko, więc idzie sprawnie. Mk jest na tyle miły, że podwozi nas ze swojego domku pod sam terminal. W samolocie (A319) frekwencja 70%.
Aaa, zapomniałbym. W naszej dzielnicy (i dzielnicy Sama) jest nieco syfnie, ale potem okazuje się, że w całej Malezji tak jest.
To po prawej to dom Sama.
A to widzimy z naszego tarasu u Mk.
A na tej werandzie za chwilę będzie siedziała rodzina i jadła sobie kolację.Odcinek 4. Penang. Pierwsze rozczarowanie?
01.XI 10:00
Około godziny 10-tej rano lądujemy na lotnisku na wyspie Penang. Naszym celem jest Georgetown - historyczne miasto wpisane na listę Unesco, raj dla takich łakomczuchów jak my.
Jest to zarazem pierwsze miejsce, gdzie trafiamy do normalnego miasta, z komunikacją miejską, korkami, wieżowcami, restauracjami, kościołami itp.
Lotnisko jest niewiele większe od tego na Langkawi z tą różnicą, że tutaj widać obecność przemysłu (co m.in. przejawia się w hangarach cargo i budynkami znanych na całym świecie firm typu DHL, UPS itd.).
Ponieważ, mimo wielu użytkowników, Couchsurfing tutaj nie zadziałał, kolejny raz skorzystaliśmy z Airbnb. Nasz wybór padł na "Loft" blisko centrum, do którego z lotniska musieliśmy się dostać.
O Penang/Georgetown trzeba wiedzieć jedną rzecz - cała komunikacja skupia się na węźle Komtar. Nawet jak nam się wydaje, że autobus tam nie pojedzie, to i tak pojedzie (no ok, mimo wszystko sprawdźcie sobie, żeby nie było, że przeze mnie samolot komuś uciekł).
Komtar to względnie stary i raczej średniej urody budynek w samym centrum Georgetown, wysoki na 200m (więc bardzo łatwo go zauważyć), pod którym mieści się terminal autobusów miejskich (w tym darmowego shuttle busa).
Z lotniska udajemy się na przystanek autobusowy i po kolei pytamy o coś, co jedzie do Komtar. Pierwszy kierowca mówi, że 401, drugi kierowca (w busie 102), mówi, że on. Wsiadamy więc. Na Penang bilety kupuje się u kierowcy za odliczoną gotówkę, kierowca wydaje bilet, a kasę na jego oczach wrzucamy do skarbonki. Bilety mają różne ceny, w zależności od trasy, ale dojazd z lotniska do Komtar wyszedł chyba 2.70RM od osoby. Aha - w Penang zaczynamy zwracać uwagę na Malay English czyli ich przeróbki z angielskiego. Np. kierowca autobusu to bas kapten.
W autobusie wisi kartka, jakby ktoś miał wątpliwości, czy facet za kółkiem to ten bas kapten co trzeba.
I kolejną nowością są zakazy wnoszenia Duriana, nawet do autobusu.
Po jakichś 20 minutach jesteśmy w centrum i wysiadamy przy Komtar. Korki są spore, ot takie godziny szczytu w centrum Wrocławia. Nasz "Loft" jest dosłownie 200m od przystanku, dość łatwo go znajdujemy. Pokój jest ciekawy, klimatyzowany, z ciepłą wodą w łazience i cienkimi ściankami z płyt g-k. Niestety cienkie ścianki 2 razy będą przeszkadzały, raz nam gdy Azjaci zza ściany wrócą w nocy, drugi raz sąsiadom, gdy my zapominamy gdzie jesteśmy. Stukanie w ściankę rozwiązuje problem w obu przypadkach.
Właściciel (Chińczyk) jest bardzo pomocny, rysuje nam mapki, zaznacza gdzie i co jeść a potem prowadzi do swojego ulubionego straganu z jedzeniem ukrytego w uliczce (w życiu bym tam jedzenia nie zamówił), gdzie serwuje nam sok z owocu muszkatołowca (podobno tylko na Penang coś takiego robią).
Tego dnia mamy napięty plan zwiedzania. Przede wszystkim przyjechaliśmy tu jeść, ruszamy więc w stronę Unesco Heritage Old Town poszukać tego dziedzictwa, street artu i jedzenia.
Na Penang była dość silna grupa ludności z Chin, którzy budowali różne ciekawe budowle, zrzeszali się w klany (?) - do jednej takiej siedziby klanu za namową naszego gospodarza trafiamy. Wstęp to chyba 10-15RM (nie pamiętam), nas nie powala, zaliczone, więcej takich obiektów nie zwiedzamy (a do zwiedzania w samym centrum takich budynków jest ponad 5).
Ruszamy szukać jedzenia, posługując się zdobytą na lotnisku mapką Georgetown Food Paradise :). Jedzenie jest wszędzie, głównie "malajskie" (czyli makarony mieszane z dodatkami i ciemnymi sosami), zupy z owocami morza i indyjskie przysmaki. Ceny świetne, zawsze poniżej 5RM. Po spałaszowaniu szybkiego przed-obiadu idziemy w stronę Little India. Zaskakujące to miejsce - głośne, przed sklepami wielkie kolumny głośnikowe z natrętną hinduską muzyką, kadzidełka, sklepy z sari i kwiatami do składania ofiar.
Pamiętamy, jak pyszny był garlic naan na lotnisku KLIA2, więc z braku miejsca na większe zakąski, zamawiamy jeden naan w knajpie. Niestety Marta w ramach eksperymentu zamawia cheese naan i to jest błąd. Pan zaczyna go przy nas robić:
a następnie idzie na zaplecze i przynosi jeden plasterek sera w folijce (tak jak u nas sery hochland - te topione w plastrach). Masakra! Naan jest paskudny i bez sera (niewyrośnięty, zakalec), a ser jeszcze pogarsza klimat. Trudno, niewypał.
Dzisiejszy dzień mamy tylko na Georgetown, ale samo Old Town nie powala, niestety po różnych miastach w Europie mam inne wyobrażenie tego, co to jest Old Town, i jasne, nie oczekiwałem, że zobaczę to co w Asyżu, ale tutaj po prostu jakieśtam budynki nieco bardziej kolorowo pomalowane, ale syf taki sam jak poza Old Town.
Tak sobie wędrując znajdujemy słynne malunki streetartowe. Przy większości z nich są tłumy turystów, którzy cykają sobie selfie, ale czasem można znaleźć takie mniej oblegane.
Tak wędrując znajdujemy super miejsce na jedzenie - halę (zadaszoną) z kilkunastoma stanowiskami. Wrócimy tu wieczorem. Zaraz obok hali jest jeszcze jeden wynalazek - część miasta zbudowana na wodzie. Są sklepiki z pamiątkami, jakieś mikro świątynie, ale najciekawsze jest, jak oni to zbudowali. Chcesz mieć dom na palach - bierzesz plastikowe wiadro z betonem, potem kolejne, i kolejne, i tak sobie budujesz te pale.
Tutaj widok z poziomu "chodnika".
A tutaj konstrukcja.
Łapiemy darmowy bus do Komtar (jedzie z portu, więc zaraz obok domków na palach), idziemy na chwilę odpocząć do naszego loftu.
Tutaj mała uwaga dla zainteresowanych: zależało nam, aby podczas podróży do Azji znaleźć takie miejsce, w którym będzie szansa na znalezienie kościoła rzymskokatolickiego. Okazało się, że na Penang jest ich 6 (jedna parafia), z czego 3 w bliskim sąsiedztwie Komtar (jeden z nich 100m od naszego loftu, pozostałe bliżej portu, ale 5 minut shuttle busem). Bez problemu można trafić na mszę w j.angielskim, kościoły pełne ludzi, ale byliśmy jedynymi białymi (co dość szybko zostało zauważone). Jak ktoś ma więcej pytań to może PW, w każdym razie byliśmy pozytywnie zaskoczeni.
Wieczorem postanawiamy wrócić do wcześniej namierzonej hali, nazwijmy ją roboczo pasaż dla łasuchów. Procedura jest prosta - znajdujesz sobie wolne miejsce (o to wieczorem jest ekstremalnie trudno), potem wybierasz sobie na co masz ochotę w jednym z 30 straganów (przekrój jedzenia jak zwykle malezyjskie, indyjskie, chińskie, tajskie, singapur itp), zamawiasz, po chwili przynoszą świeżo robione jedzenie, płacisz, jesz. Ktoś inny sprzątnie talerz. I tak cały wieczór. Aby nie było nudno, na środku hali jest scena, na której odpicowany młodzian i jego dwie wylaszczone panny zabawiają gości śpiewem i tańcem. Jedno śpiewa, dwójka tańczy. Jedna piosenka, zmiana na wokalu. Niezły klimat, serio :)
Jak już nie mamy miejsca na jedzenie, które jest super (no może z wyjątkiem ostrego masakratora sałatki z mango) zaczyna się shower. Czekamy 30 minut, a potem w strugach deszczu biegniemy na przystanek autobusowy (słusznie, bo padało jeszcze godzinę).
02.XI. 11:00
W niedzielę mamy plan pojechać poza centrum, które już w zasadzie zwiedziliśmy i nas nie interesuje, przynajmniej chwilowo. Tutaj niestety zaliczamy falstart, gdyż ponieważ po kościele chcemy złapać autobus, który jedzie na północno-zachodni koniec wyspy. Siedzimy na przystanku, z którego powinien jechać (jest nieco naddarta kartka z info, gdzie ta linia jeździ i że tu jest). Po 30 minutach idziemy poszukać innego przystanku, jednak nie znajdujemy, więc wracamy na ten pierwszy. Łącznie godzina za nami. Po kolejnych 40 minutach poddajemy się i łapiemy cokolwiek na terminal autobusowy w porcie (obok naszej hali z jedzeniem i domków na palach). I tam - co ciekawe - nasz poszukiwany autobus stoi. I kolejnych 5. Nosz motyla noga - była inna trasa. Żeby jeszcze nas pognębić autobus jedzie przez Komtar, więc mamy nauczkę na przyszłość, gdzie iść jak się szuka autobusu w Georgetown.
Bilet jest dość drogi (5,90RM), ale jedziemy długo za miasto. Po drodze (wzdłuż północnego wybrzeża) mijamy sporo, zaskakująco sporo, wielkich apartamentowców, po 30-40 pięter, tuż nad brzegiem morza. Jest to ciekawy dość widok, centrum jest względnie nisko zabudowane, a wysokie bloki pobudowali sobie nad morzem.
Naszym pierwszym punktem programu jest Tropical Spice Garden http://tropicalspicegarden.com/
Jest to coś w rodzaju ogrodu botanicznego. Wstęp jest drogi, 26 RM od osoby z audioguide. W ogrodzie dużo bardzo ciekawej roślinności (w tym bardzo rzadkie gatunki palm), ale mi najbardziej podoba się huśtawka gigant:
Sam ogród też hoduje/przygotowuje przyprawy, które można sobie kupić w sklepiku na koniec zwiedzania. Jest też szkoła gotowania, na którą Marta bardzo chciała się zapisać, ale godziny i cennik wykluczył tę imprezę.
Ogólnie - polecam to miejsce.
Z ogrodu łapiemy dalej ten sam autobus i jedziemy do Batik Factory (pamiętacie, na Langkawi nie chcieli się targować w sklepie z apaszkami, robimy drugie podejście). Okazuje się to niewypałem - jest drogo i kiczowato. Vis a vis Batik Factory jest jakiś sklep ze słodyczami (miód i czekolada) i niestety wchodzimy do środka - dopadają nas 3 panie, które koniecznie chcą nam coś sprzedać i podziwiam ich upór i wytrwałość. W końcu, żeby nas tam nie zatłukli (jesteśmy jedynymi klientami a obsługi jest ok 15 osób :)), kupuję puszkę zimnego napoju za 2.50RM i wychodzimy. Tłumaczę, że jest za gorąco na kupno czekoladek bo się roztopią na zewnątrz.
Nieopodal tego miejsca jest kilka "knajpek", ale Marta wyraźnie ma dość plastikowych talerzy i jedzenia w hmm... budżetowych warunkach, więc sobie odpuszczamy. Idziemy na plażę, ale jest jak nad Bałtykiem, szaro, buro, brudno. Wracamy na przystanek, po chwili autobus zabiera nas do miasta.
Korki są gigantyczne, powrót zabiera nam 90 minut (jest niedziela, ok. 17-18-tej). Wysiadamy w centrum i szukamy jakiegoś bardziej przyzwoitego jedzenia. Wybór pada na Hindusów, tym razem jest super, naan dobre, curry też.
Wieczorem idziemy jeszcze do kawiarni na froncie naszych loftów.
Mimo późnej godziny kawiarnia jest otwarta, ale nie ma tam nic, co by mnie szczególnie interesowało, więc kurtuazyjnie wypijamy lemoniadę i idziemy spać. Jutro rano musimy się uwinąć z wyjazdem.
03.XI 06:30
Rano szybko wychodzimy z naszego loftu. Idziemy - rzecz jasna - na Komtar. Tam łapiemy autobus 102, jedziemy na terminal autobusowy Sungai Nibong. Korki są spore, dobrze, że zrobiliśmy sobie zapas czasowy. Śniadanie? Coś kupimy, na pewno będzie stragan na dworcu autobusowym.
Ale o tym w następnym odcinku.
Aha, czy poleciłbym Penang? Wrócił tam jeszcze raz? Cóż. Szału nie ma, jedzenie uliczne super, ale robi się monotonne (i w sumie dość podobne jest na Langkawi). Samo Old Town w Georgetown mocno rozczarowuje i zdecydowanie przereklamowane. Ale może jesteśmy wybredni i po Koh Lipe już nam się w ... głowach powywracało? Zobaczymy co będzie dalej.Odcinek 5. Cameron Higlands. Truskawkowy horror.
03.XI 6:00 Georgetown
Tego dnia wstajemy o zabójczej godzinie, zabieramy nasze plecaki i zmykamy z naszego loftu, nie chcemy spóźnić się na dalekobieżny autobus do Tanah Rata. Bilety na autobusy kupiliśmy jeszcze w Polsce (jak wszystko co się dało kupić z wyprzedzeniem), stron z rezerwacjami jest dużo, ceny zwykle wszędzie takie same, ja wybrałem portal A dlatego, że oferował wybór miejsc w autobusie (co było bezużyteczne bo autobus jechał prawie pusty i nie miało to żadnego znaczenia). Wprawdzie wszystkie portale pozwalają na zakup biletu z Komtar (przypominam, mieszkamy 100m od tego węzła), jednak najczęściej oznaczało to spisanie numeru telefonu i łapanie busika na telefon aby dotrzeć na właściwe miejsce - czyli dworzec dalekobieżnych autobusów Sungai Nibong. Aby uprościć sobie życie zdecydowaliśmy, że bilety autobusowe kupimy z dworca Sungai Nibong, a z Komtar dotrzemy tam komunikacją miejską. Wszystko odbywa się bez problemu, po ok. 30 minutach (są lekkie korki) docieramy na miejsce.
Ponieważ mamy zapas czasu, i bilety kupione (tak nam się zdaje), pora na śniadanie. Oczywiście przy dworcu autobusowym jest stragan, kawa, stoliczki, fast food.
Od lewej występują: słodkości (słodkie naleśniki, pojęcia nie mam jak zrobili to żółte ciasto), faworyt Marty mihun i mój ulubiony nasi lemak.
Jak już zjedliśmy, pora było poszukać naszego peronu. Patrzę na wydruk, a tam numer 23. A peronów 6. Hmm... Patrzę jeszcze raz "counter 23". No to pytam jakiegoś gościa co wygląda jakby pracował w tym miejscu gdzie to jest, a on mnie wysyła na piętro, do czegoś w rodzaju kasy biletowej połączonej z biurem podróży. I tam nasz wydrukowany bilet zostaje zamieniony na karteczkę 5x5 cm z jakimiś pięcioma cyframi i każą nam iść za miłym panem. Miły pan prowadzi nas na zewnątrz dworca, do zatoczki na autobusy miejskie i zostawia tutaj z karteczką. Po chwili zjawia się jakiś facet na oko z Europy - szybko ustalamy po angielsku, że jedziemy w tym samym kierunku. Fabian jest z Frankfurtu, podróżuje sam, chce trochę posiedzieć w Malezji a potem leci na Bali.
Kolejne 5 minut, podjeżdża autobus, numerek z naszej kartki pokrywa się z numerem bocznym, pytamy czy Tanah Rata, bas kapten mówi że tak, plecaki do bagażnika i jedziemy.
W środku autobusu szok :), w życiu takiego standardu nie widziałem - fotele wykładają się do płaskiego, miejsca więcej niż w klasie biznes B777 :)
Początek podróży jest nawet ciekawy, bo jedziemy przez jeden z dwóch ogromnych mostów łączących Penang z kontynentem. Ale potem robi się nudno, więc przysypiam. Budzę się za "jakiś czas", nasz autobus w żółwim tempie wspina się pod lekkie wzniesienie, na skrajnym pasie autostrady sznur ciężarówek wlecze się niemalże jak podczas zimy na przełęcz Brenner w Alpach. Tylko, że to wzniesienie jest śmiesznie małe, nasza A4 w okolicy Góry Św. Anny jest bardziej stroma i skomplikowana do pokonania. Przysypiam znowu, budzi mnie przystanek na parkingu za bramkami autostrady, z którego zamiast wrócić na trasę nasz autobus wlecze się jakąś prowizoryczną drogą, a potem objazdem na tyłach centrum handlowego, aby zajechać na jakiś dworzec autobusowy. Co u licha? Ipoh Bas Terminal.
Kierowca krzyczy Tanah Rata exit. No to wysiadamy z Fabianem, bierzemy plecaki. Podchodzi kolejny miły pan, zabiera naszą karteczkę 5x5 i zamienia ją na kwitek 8x8cm z innym napisem i mówi wait here. Tak czekając spotykamy jeszcze zabawną parę z Anglii, przynajmniej można porozmawiać sobie z native speakerem. Na dworcu głośno jak na bazarze - kasjerzy/kasjerki z poszczególnych agencji ze swoich okienek krzyczą do każdego, kto wchodzi do terminalu - szukają klienta. Po godzinie pojawia się inny autobus, miły pan mówi, że mamy wsiadać do Cameron Highlands. Ruszamy dalej w trasę, ja idę spać, budzę się na serpentynach w górach, dookoła same szklarnie, mapa pokazuje 20 km do celu.
W końcu przyjeżdżamy na miejsce. Dużo później niż planowałem (ok 16) - no niestety, wiedziałem ile kilometrów mamy do pokonania, ale nikt nie mówił o przesiadce w Ipoh. Fabian nie ma planów na nocleg, więc proponujemy mu naszą miejscówkę, której poświęcę kolejne akapity.
Chodząca wikipedia
Z noclegiem w Tanah Rata to nam wyszło zabawnie i śmiesznie. Był to pierwszy nocleg zarezerwowany hm... jeszcze w lipcu, przez booking. Pines guesthouse czy jakoś tak, tanio i syfnie. Pamiętając Sama i jego norę oraz biorąc pod uwagę nasze obawy dot. komarów szybko kasuję rezerwację (motyla noga, kasowałem wg czasu PL, ale policzyło czas w Malezji i niestety booking naliczył opłatę). Dzień wcześniej, po pospiesznej lekturze Tripadvisor'a wybieramy Gerard's Place http://fathers.cameronhighlands.com/gerards/, rezerwacji dokonuję o 21:00 dnia poprzedniego, więc nie narzekam. Fabian idzie z nami, na miejscu mają cały guesthouse do naszej dyspozycji. Z dworca autobusowego jest tam kawałek, ale bierzemy taksówkę, Fabian się dorzuca więc przełykamy jakoś te 5MYR.
Na miejscu otwiera nam chłopaczek w wieku 16-18 lat, mówi dobrze po angielsku i cały proces meldowania, zasad panujących w pensjonacie, proponowanych atrakcji itp prowadzi w zabawny sposób sypiąc dowcipami i ciekawymi tekstami. Bierze nasze paszporty, widzi Polska to dawaj od razu do mnie: kto był lepszym piłkarzem Lato, Boniek czy teraz Lewandowski. Albo co sądzę o karierze Jerzego Dudka. I dawaj w piłkarski świat, widzi, że chwycił temat, to ciągnie go dobre kilka minut i wie zdecydowanie więcej o polskiej piłce nożnej niż ja (a nie należę do ludzi, których nie interesuje piłka nożna). Potem przychodzi mu meldować Fabiana, zagaduje o niemieckiej piłce, że drużyna ostatnio słaba i coś takiego, Fabian na to, że nie interesuje się piłką nożną. No to chłopaczek zmienia temat, o jesteś z Frankfurtu, Lufthansa ma siedzibie w tym mieście (i dawaj o w temat tej linii lotniczej). Potem jeszcze kilka razy z nami rozmawiał i za każdym razem zaskakiwał nas błyskotliwością i wiedzą. (Polecam sobie poczytać opinie na Tripadvisor). W tym miejscu kupujemy też wycieczkę na następny dzień - mamy autobus do Kuala Lumpur na 17:00, więc aby ze wszystkim się wyrobić ze spokojem musimy zdecydować się na wycieczkę "half day". Niestety okazuje się, że nikt w Tanah Rata nie zabierze nas na raflezje, bo chwilowo nie ma. Proponują nam za to "mossy forrest", ok, niech będzie.
Popołudnie mamy wolne, idziemy więc do "centrum" poszukać czegoś do jedzenia i porobić coś korzystając z wolnego czasu. Z pensjonatu do centrum jest ok. 1 km przyjemnego spaceru w dół.
No i oczywiście jest chłodniej niż w poprzednich dniach, przyjemne 20 stopni. Centrum rozczarowuje, kto był u nas ten zrozumie - coś jak Szklarska Poręba - główna droga non stop zakorkowana przez całą miejscowość, wzdłuż tej drogi sklepy i restauracje. Drogo, drożej niż Penang czy Langkawi. Wybieramy pierwszą po lewej knajpę u Hindusów, jest pysznie. Później robimy sobie spacer najłatwiejszą i najkrótszą leśną ścieżką w okolicy Tanah Rata (jungle trail path).
Najpierw mija się plac zabaw:
Potem szkołę (ciekawy znak drogowy):
A potem już jest sobie ścieżka nad jakiś wodospad:
Cały spacerek, łącznie z powrotem do centrum, zajmuje nam ok 60 minut. Wracamy do naszego pensjonatu i na komputerze planujemy zwiedzanie Kuala Lumpur (są dwa dostępne komputery + wifi).
04.XI
Po śniadaniu po nas (i po Fabiana, który z braku innych opcji jedzie z nami) podjeżdża klasyczny biały stary klasyczny land rover. W środku jest nasz przewodnik oraz 4 innych turystów (także z Niemiec). Przewodnik nam tłumaczy, że wszyscy tutaj mają land rovery, bo auta są praktycznie niezniszczalne.
Plan wycieczki jest następujący: najpierw pola herbaciane, potem najwyższy-w-okolicy-szczyt, potem spacer po lesie a na koniec plantacja herbaty.
Wycieczka jest generalnie rzecz biorąc słaba. Pola herbaciane ok, ale to mogę sobie sam zaliczyć, wjazd terenówką na górę z masztami telekomunikacyjnymi też nie powala, spacer po lesie słaby, bo nie było mgły, i było dość zwyczajnie (w Polsce podobne lasy widziałem), no i na koniec plantacja BOH. Więc może wymienię ciekawostki, które zapamiętałem z wycieczki, a potem będą zdjęcia.
- pola herbaciane mają na zdjęciach różne odcienie zieleni. nie zależy to od tego, jak padają promienie słoneczne, tylko od tego, czy jasne młode liście zostały akurat zebrane, czy też nie
- Malezja nie eksportuje herbaty, ledwo im starczy na własny rynek
- w Indiach/Sri Lance zbiera się ręcznie herbatę. Tutaj kobiety, które zbierały i gadały i były mało efektywne zastąpiono facetami, którzy we dwóch jadą maszyną i strzygą herbatę.
- aktualnie w Malezji ostały się tylko dwie plantacje, wszystko inne popadało i zamieniono na szklarnie z pomidorami i innymi warzywami
- wysoko w Cameron Higlands (np. w mossy forrest) nie ma zwierząt -> nie ma krwi -> nie ma pijawek i komarów. Niepotrzebna była nam mugga.
Przewodnik fajnie objaśnił proces przetwarzania herbaty więc na końcu w prawdziwej fabryce, którą można zwiedzić, wszystko było dla nas jasne i czytelne.
Sesje zdjęciowe na plantacji:
Podjazd na szczyt:
Wieża widokowa na szczycie:
Mossy forrest:
Fabryka herbaty:
I nasz pojazd:
To już prawie koniec opowieści. Wracamy do Tanah Rata ok 13-tej, z naszego pensjonatu miła właścicielka (mama naszego fana piłki nożnej) zabiera nas swoim autem do centrum, po co mamy dźwigać ciężary. Tego dnia szukamy taniego jedzenie, znajdujemy nieco z boku "centrum straganowe", standard średnio-niski.
Jedzenie mi smakuje, ale w powietrzu coś capi, więc szybciej niż bym tego oczekiwał kończymy posiłek i idziemy czekać na nasz autobus.
Horror
I teraz obiecany horror. Ponieważ przychodzimy na dworzec autobusowy dużo przed czasem (a oczywiście nie można pojechać innym autobusem), mamy całe 2h na obserwowanie wszystkiego co się tam dzieje. Nasz autobus podstawia się godzinę przed odjazdem. Po chwili przyjeżdża busik i dwóch miłych panów, którzy coś zaczynają przy autobusie kombinować. Z zewnątrz mi to wygląda tak: nie działają wszystkie hamulce, a z pewnością "ręczny". Panowie walczą 30 minut i odjeżdżają niepocieszeni. Pytam się babki z biura tej linii czy wszystko jest ok z autobusem i oczywiście dostaję potwierdzenie: "yes, ok ok, it's standard procedure". Ja tam ich nie wiem, ale doskonale zdaję sobie sprawę, że czeka nas podróż z 1500 m n.p.m. do 0 m n.p.m., i że niechybnie odbędzie się to na krótkim, acz pełnym serpentyn odcinku drogi. I ten odcinek jest straszny. Hamulce działają na szczęście, gdyby nie one, to miejscami jest przepaść na kilkaset metrów turlania się naszego autobusu w dół. Po 30 minutach Marta ma dość, jest blada i chce wysiąść. Autokar jest strasznie miękki (zawieszenie) i ciągłe hamowanie i zakręty powodują, że buja nami niemiłosiernie. Na szczęście jakoś jest to tak obliczone, że ostatni kurs jest o 17-tej, tak aby przed zmrokiem zjechać na niziny. I rzeczywiście, kończą się serpentyny, zapada zmrok. W ciemności nie wyobrażam sobie jak autobus mógłby ten odcinek bezpiecznie pokonać.
Podsumowanie: dojazd - słabo, na miejscu - słabo, bez szału, powrót - tragedia. Wniosek: gdybyśmy mieli jeszcze raz planować naszą podróż, raczej Cameron Higlands wypadło by z listy w pierwszej kolejności.Odcinek 6. Kuala Lumpur. ... w wielkim mieście.
04.11. 19:00
Po przebojach na górskiej drodze oraz sportowej jeździe po autostradzie około 19-tej docieramy do Kuala Lumpur. Jest to nasz ostatni etap podróży, jest wtorek, a w czwartek o północy odlatujemy do domu. W Kuala Lumpur postanowiliśmy skorzystać (również) z Airbnb - znaleźliśmy gospodarza, który wynajmuje apartamenty (czyt. kawalerki) w nowiutkim apartamentowcu z basenem na dachu. Infiniti pool może nie tak wypasiony jak w Singapurze, ale i tak robi wrażenie:
https://www.airbnb.pl/rooms/1099279?s=tl2G
Oczywiście do naszego miejsca noclegu jakoś trzeba dotrzeć. Autobus przywozi nas na dworzec autobusowy (jechał przez KL Sentral, ale nie wysiadaliśmy), wiem, że musimy łapać metro, ale nie jest to takie proste. Wysiadamy. Znowu jest duszno, do tego tłumy ludzi, sporo policji. Wiem, że do naszego spania mamy 4km, ale niestety nie znajduję na dworcu stanowiska z biletami na taksówki, a taksiarz z ulicy rzuca cenę nie do zaakceptowania. Idziemy szukać metra, delikatnie gubimy drogę (w sensie - była stacja bliżej niż ta, do której powędrowaliśmy). W końcu znajdujemy metro - wsiadamy na Pasar Seni, ale wiem, że na Masjid Jamek mamy zmienić linię - nasz cel to stacja PTWC.
Z rozpiski naszego hosta wiem, że jego nie będzie na miejscu (mamy kod do drzwi), i że bez samochodu jest trudno tam trafić, i najlepiej brać taksówkę. No więc w metrze zagaduję jedynego faceta (biały, w garniturze, wraca z pracy) i pytam o Regalia, a on na to, że tam mieszka i nas zaprowadzi, bo jest remont i normalnie nie da się wejść. Fuks :)
Po drodze Hiszpan jak się okazuje trochę nam opowiada o KL i prowadzi takim fajnym zadaszonym chodnikiem nad ziemią - mówi, że jest dalej troszkę, ale bezpiecznie i nie pada. Ostatnie 30 metrów do recepcji jest dość zabawne, najpierw trzeba zejść z chodnika w stronę stacji trafo, potem po malutkich betonowych schodkach zejść 10m w dół do poziomu drogi, potem wejść do garażu i powiedzieć ochronie, że idzie się do recepcji na poziom '2'. No i jesteśmy. Na recepcji wpisują nas do księgi gości i portier otwiera nam windę - przyciski reagują tylko po użyciu karty magnetycznej. Jedziemy na piętro 35. Tam otwieramy potężne drzwi (3m wysokości) przy użyciu kodu do zamka i już, jesteśmy na miejscu. W środku czeka nas ciastko, herbata i karta magnetyczna - już portier nie będzie potrzebny. Resztkami sił idziemy sprawdzić, czy basen działa - w tym celu trzeba zjechać na dół, wyjść do atrium i tam złapać dedykowaną windę, która ma tylko przyciski 2 i 40. Jest już późno, basen czynny do 21-szej tylko, ale fotkę można machnąć, a co:
05.11 7:00
Następnego dnia wstaję wcześnie rano, żeby zorganizować normalne śniadanie dla Marty, która ma już dość Nasi Lemaków. Okazuje się, że jest to bardzo skomplikowane zadanie, bo w okolicy nie ma żadnego sklepu, ale to żadnego. Idę do stacji metra, a potem dalej prosto w miasto. Łącznie ze 2 kilometry. Znajduję ichnia żabkę, ale wyposażenie słabo, chleb tostowy drogi, jakieś jajka, masło. Idę dalej, innych sklepów brak, ale oczywiście cała masa street food - trudno, Marta dostanie tosty, a ja sobie kupuję lokalne śniadanie. Wracam do apartamentu, jemy co mamy i pora ruszać w miasto.
Planów konkretnych nie ma. Ja mam wielką ochotę na prawdziwy bazar i cichą nadzieję na to, że znajdę duriana. Wieczorem (19:00) mamy wizytę na szczycie Petronas Towers (bilety kupione w jeszcze w Polsce, przez Internet na pokładzie Polskiego Busa).
Ruszamy piechotą w stronę Chow Kit - tam wg przewodników jest "wet market". Bazar rzeczywiście jest, ale nie jest duży, ciasno, to samo co wszędzie, dużo szmat i trochę jedzenia. Duriana brak. Zwijamy się, pora zabrać się za właściwe zwiedzanie, chcemy zacząć od Merdeka Square, z Chow Kit najszybciej nam tam będzie dotrzeć kolejką Monorail. I tutaj dla mnie rozczarowanie - sam Monorail bardzo efekciarsko może wygląda, ale jest strasznie mały, do pierwszego nie udaje nam się wejść. Jedzie toto wolno, ciasne i nie pierwszej nowości. Widoki - to zależy, miasto w budowie, koparki rozwalają wielkie biurowce po to, aby w tym miejscu wybudować coś jeszcze większego. Mała przesiadka z Monorail na LRT i jesteśmy na przystanku Masjid Jamek.
W przewodniku można przeczytać, że Masjid Jamek to jeden z najstarszych i najważniejszych meczetów w KL. Niestety, wrażenia takiego nie robi - ginie na tej swojej wysepce, jakieś rusztowania, kolory wyblakłe - zupełnie nie zachęca :), a i my nie mamy w planach meczetów, więc idziemy dalej. Jak widać na obrazku - ginie w tle:
Dochodzimy do ich najważniejszego placu - Merdeka Square. To tutaj niejako ogłoszono niepodległość - opuszczono flagę brytyjską, a wciągnięto na maszt flagę Malezji. Tutaj sobie organizują różne defilady i tutaj obchodzą święto niepodległości. Jest też centrum informacji turystycznej, gdzie można sobie zrobić klasyczne zdjęcie:
Centralnym punktem placu jest maszt z flagą - jeden z najwyższych na świecie (97 m).
Poza tym przy placu mieści się pałac sułtana:
W pałacu jest darmowa wystawa "Heritage of Malaysia". Znowu heritage. Wystawa słaba, ale przynajmniej możemy sobie obfotografować plastikową raflezję :)
Z Merdeka Square udajemy się na zakupowe łowy - córeczki nie wybaczą nam, jeśli pojawimy się w domu bez prezentów, udajemy się zatem do Central Market. Jak się okazuje, nie znajdziemy tam nic dla naszych dzieci, ale za to można w końcu sfinalizować zakupy batikowe - Marta jest bardzo wybredna, babka dla trzech szali dwoi się i troi, przynosi inne kolory z innych stoisk, ale na końcu daje dobry rabat i wszyscy są zadowoleni.
Przy okazji na piętrze Central Marketu jest duża "restauracja", czyli dużo stolików i kilkanaście stoisk z jedzeniem. Wygląda to ładnie, na tyle, że jutro też tu przyjdziemy - nie śmierdzi i nie ma syfu jak na ulicy, a poza tym jest tanio i smacznie.
Po posiłku udajemy się szukać prezentów dla córeczek do China Town. Tutaj jest strasznie :), tylu nachalnych ludzi dawno nie widziałem, wszystko chcą mi sprzedać, ceny z czapy, odchodzisz, cena spada o połowę, aby potem spaść jeszcze 4 razy. Ale wszystko tak badziewne, że strach brać do walizki do samolotu bo i tak się rozpadnie.
W końcu tego dnia nic tutaj nie kupujemy, za duże badziewie jak na nasze wymagania, może poszukamy czegoś w okolicy Petronas Towers - w końcu KL to miasto zakupów. Łapiemy LRT do stacji KLCC.